"Komunizm". "Janosik". "Inwazja marksizmu". Dlaczego rozmawiamy tak głupio o podatkach?

Grzegorz Sroczyński
Osoby zamożne w Polsce mogłyby płacić dwa razy wyższe podatki niż obecnie. Na tle państw Europy nie byłoby to nic niezwykłego - z ekonomistą University of Bristol dr Pawłem Doligalskim rozmawia Grzegorz Sroczyński.

Grzegorz Sroczyński: "Jarosław Kaczyński głęboko sięga do myśli marksistowskiej i walki klasowej" - tak o założeniach pisowskiego Polskiego Ładu mówi Borys Budka. Co ekonomista myśli, jak coś takiego słyszy?

Paweł Doligalski: Że to dziwne. Podnoszenie podatków najbogatszym z myślą marksistowską nie ma nic wspólnego. Główne gospodarki kapitalistyczne w czasie zimnej wojny i nasilenia walki z komunizmem - Wielka Brytania i Stany Zjednoczone - miały wysokie opodatkowanie najwyższych dochodów, stawki krańcowe sięgały nawet 90 procent. I oba te kraje rozwijały się wtedy niezwykle szybko.

O co właściwie chodzi w Polskim Ładzie?

O redystrybucję dochodów. Podstawową funkcją systemów podatkowych - poza zbieraniem pieniędzy do budżetu - jest zmniejszanie nierówności dochodowych. Tak działają systemy podatkowe w krajach Zachodu.

A u nas?

U nas nie. System podatkowo-składkowy mocniej obciąża mało zarabiających i klasę średnią, oni płacą po kilkadziesiąt procent. Natomiast osoby o dochodach rzędu 50 czy 100 tysięcy złotych miesięcznie płacą stawki niższe.

Ile niższe?

To dość szokujące, ale z analizy Ministerstwa Finansów wynika, że dwa razy niższe niż klasa średnia.

"Mieliśmy już Janosika, co odbierał bogatym i dawał biednym, nie tędy droga". To komentarz jednego z publicystów.

Praktycznie we wszystkich państwach Zachodu mamy takiego "Janosika", bo progresja podatkowa - czyli zasada, że bogaci procentowo oddają państwu większą część swoich dochodów, niż słabo zarabiający - od dawna tam funkcjonuje. Nowy Ład zmniejsza obciążenia podatkowe i składkowe na niskich poziomach dochodu, średniaków raczej zostawia w spokoju - z jednym wyjątkiem, zaraz o nim powiem - i zwiększa opodatkowanie na wyższych poziomach dochodu. To nie są rozwiązania specjalnie kontrowersyjne.

Jeszcze jeden cytat. Tomasz Lis: "Od wczoraj czytam o solidarności społecznej. W wersji PiS - lewicowej polega ona na tym, żeby zarżnąć tych, którzy wykazują się inicjatywą i przedsiębiorczością, za dużo myślą i pracują. Nacjonalistyczne i czerwone komuchy takich ludzi tworzących klasę średnią musza łupić". Pan jako ekonomista to rozumie?

Ale po co mam to komentować?

Bo to jest całkowicie typowe. Lis powiela pewien rodzaj wpisu, który pojawia się pod wszystkimi tekstami o progresji podatkowej, pod naszą rozmową też coś podobnego ktoś na pewno napisze. Pytam, bo to w Polsce sztampowy pogląd i warto się do niego odnieść.

Powtórzę: progresja podatkowa z komunizmem nie ma nic wspólnego. A jeśli chodzi o "łupienie przedsiębiorców", to naprawdę warto wiedzieć, o czym się pisze. Niech pan spojrzy na tę tabelkę. Ona pokazuje, kto jest w Polsce "łupiony".

Co to jest?

To rzeczywiste obciążenia naszych dochodów, czyli uśrednione stawki według danych z urzędów skarbowych i ZUS-u. To są zsumowane obciążenia podatkowo-składkowe, jakie odprowadzają od swoich zarobków różne grupy dochodowe w Polsce.

Zaraz. Dochody do 10 tysięcy rocznie - suma obciążeń 48 procent. Liczebność grupy: 3 miliony. Jak to? Najmniej zarabiający oddają prawie połowę państwu?!

Tak wynika z danych z 2017 roku.

Ale skąd się to bierze?

W tej grupie są wszyscy pracujący dorywczo, na jakichś mikroumowach śmieciowych, jednoosobowe firmy z minimalnymi przychodami. Być może są tu też ci, którzy resztę dostają pod stołem. Jak osiągasz dochód tysiąc złotych miesięcznie, no to składka w wysokości na przykład 300 zł zabiera ci już 30 procent dochodów. Ale teraz niech pan spojrzy na dane dotyczące klasy średniej, czyli ludzi z zarobkami od pięćdziesięciu do stu tysięcy rocznie.

Ich obciążenie to 38 procent.

Tak jest. A dochody powyżej miliona złotych rocznie - obciążenie podatkowo-składkowe tylko 20 procent.

Trochę to dziwne.

To dane z 2017 roku, które Ministerstwo Finansów opublikowało kilka miesięcy temu. One nie są dziwne, tylko szokujące. W środowisku ekonomistów, zajmujących się podatkami, oczywiście wszyscy wiedzieli, że z systemem podatkowym w Polsce jest źle. Te dane to - powtórzę - fotografia z 2017 roku, nie ma nowych, jeszcze nie zostały opublikowane. Od tego czasu rząd wprowadził kilka zmian, na przykład mały ZUS i preferencyjne składki dla młodych samozatrudnionych - więc prawdopodobnie ci najmniej zarabiający mają teraz trochę lżej. Nie jestem jednak zwolennikiem pomysłów w stylu małego ZUS-u, bo to tylko łatanie dziur, a w dodatku to wypycha ludzi z systemu ubezpieczeń społecznych. Płacą niskie składki, a potem będą mieli minimalne emerytury.

Polski Ład zmienia ten cały dziwny system podatkowy?

Trochę.

Kto teraz zapłaci więcej?

Wszyscy etatowcy zatrudnieni na umowie o pracę, którzy zarabiają powyżej 13 tysięcy miesięcznie brutto. Oraz wszyscy samozatrudnieni na jednoosobowej działalności gospodarczej, którzy osiągają dochody powyżej 6 tysięcy miesięcznie. I właśnie to w reformie jest niejasne: klasę średnią na etacie PiS chce zostawić w spokoju, bo będzie specjalna ulga, która osobom zarabiającym 6-13 tysięcy miesięcznie zrekompensuje podwyżkę składki zdrowotnej. Reforma ma być dla nich obojętna, zapłacą tyle samo. Natomiast inaczej jest w przypadku samozatrudnionych, w tej grupie więcej zapłacą nie tylko najlepiej zarabiający, ale też ci, którzy nie zarabiają dużo. Oni dopłacą do 200 zł miesięcznie.

Cały Polski Ład jest w dużej mierze redystrybucyjny: osoby najlepiej zarabiające mają sfinansować obniżkę obciążeń podatkowo-składkowych osób mało zarabiających. I każdy może to ocenić indywidualnie, zgodnie z wyznawanymi wartościami. Ja też mam przekonania i preferencje, jeżeli chodzi o zasady sprawiedliwości społecznej, ale nie chciałbym tu forsować swojego poglądu. Nie wiem natomiast, jakie dokładnie przekonania odnośnie do redystrybucji ma całe polskie społeczeństwo, więc nie jestem w stanie ocenić, czy ta reforma jest z tymi przekonaniami spójna. Mogę za to oceniać, jak reformy PiS-u wpłyną na bodźce do pracy i unikania podatków.

I jak wpłyną?

Polskim problemem od dawna był wysoki klin podatkowo-składkowy na niskich poziomach dochodu. To sprawia, że bodźce do pracy są mniejsze, kwitnie szara strefa, pracownicy zgadzają się dostawać część pensji pod stołem. Jeśli ktokolwiek jest u nas "karany za pracę", to właśnie najmniej zarabiający, a nie najbogatsi. I ta reforma trochę to zmienia. Powinniśmy robić wszystko, żeby na poziomie płacy minimalnej były mocne bodźce do pracy i małe obciążenia podatkowo-składkowe. Żeby zmniejszyć obciążenie niskich płac, komuś trzeba zabrać. Obciążenie podatkami najlepiej zarabiających jest w Polsce stosunkowo niskie, więc to naturalne, że podatki podwyższane są właśnie im. I takie są koszty tej reformy: dociążenie lepiej zarabiających. Oni z kolei mogą przez to mieć nieco mniejsze bodźce do pracy i większą skłonność do unikania podatków. Tylko to nie jest powód, który dyskwalifikuje tę reformę. Policzyliśmy to zresztą dwa lata temu.

Co policzyliście?

Krzywą Laffera dla najwyższych dochodów w Polsce. Wyjaśnię w skrócie: jest to teoria ekonomiczna, która pozwala policzyć krańcowe stawki podatku, takie, których nie powinno się przekraczać, bo wtedy wśród zamożnych spada motywacja do podejmowania pracy i działalności gospodarczej, zaczynają też unikać podatków. Te maksymalne wartości stawek podatkowych są różne w różnych gospodarkach, jeśli rząd je przekroczy, to wpływy budżetowe zamiast rosnąć, zaczynają spadać. Proponowana reforma byłaby zła, gdybyśmy wylądowali po złej stronie krzywej Laffera. A tak nie jest. Wciąż będzie trochę miejsca, żeby wyżej opodatkować lepiej zarabiających.

Czyli?

Policzyliśmy to dla osób z rocznymi dochodami powyżej 200 tysięcy złotych. I okazało się, że rząd - gdyby chciał - mógłby im podnieść stopę podatku dwukrotnie.

Słucham?!

Z modeli ekonomicznych, którymi posługują się ekonomiści projektując systemy podatkowe na całym świecie, wynika, że w Polsce górna stawka podatkowa dla najwyższych dochodów mogłaby wynosić około 45 proc w przypadku działalności gospodarczej i trochę więcej w przypadku pracowników na etacie.

A teraz ile oni płacą?

Większość najlepiej zarabiających - z dochodami brutto powyżej ćwierć miliona rocznie - ma krańcową stopę podatku 19 procent. Powyżej miliona złotych dochodu stopa krańcowa rośnie do 23 procent z powodu wprowadzonej w 2019 roku daniny solidarnościowej. Przed wprowadzeniem daniny solidarnościowej, zarabiający powyżej miliona złotych rocznie płacili 20 procent swoich dochodów w podatkach i składkach - taka była średnia ze statystyk urzędów skarbowych i ZUS-u za 2017 rok. Płacą mało głównie dlatego, że przechodzą na samozatrudnienie, gdzie mają liniowy podatek 19 procent oraz zryczałtowane składki w wysokości - obecnie - około 1050 zł, po odliczeniu składki zdrowotnej od podatku. Dla kogoś, kto osiąga dochody rzędu 100 tysięcy miesięcznie, ten ryczałt w zasadzie jest nieistotny. Oczywiście dla samozatrudnionego, który osiąga dochód 6 tysięcy miesięcznie, ryczałtowe składki to już wysokie obciążenie.

To jeszcze raz: najbogatszym w Polsce można by podnieść dwukrotnie?

Z punktu widzenia ekonomii - tak. Czy politycznie to byłoby możliwe, to nie wiem.

A ile najbogatsi będą płacić po Polskim Ładzie?

Mniej więcej 28 procent - ci, którzy zarabiają do miliona złotych rocznie na podatku liniowym, natomiast powyżej miliona trzeba do tego dodać 4 punkty procentowe daniny solidarnościowej. Podwyżka opodatkowania najbogatszych wynika głównie z doliczenia samozatrudnionym pełnej składki zdrowotnej w wysokości 9 procent.

Czyli "łupieni" nie będą?

Nie. I nadal będą płacić mniej niż klasa średnia. Natomiast jeśli chodzi o najlepiej zarabiających na umowie o pracę, to im stopa podatku rośnie z 33 do 41 procent poniżej miliona i do 45 procent powyżej miliona rocznie. Więc tutaj już dochodzimy blisko granicy wyznaczonej przez krzywą Laffera.

Rafał Grupiński z Platformy mówi tak: "Nowy Ład to program zniszczenia niewygodnej dla Kaczyńskiego klasy średniej. Wszystkich wygonić na etat i zrównać do tego samego poziomu zależnych od państwa i pracodawcy dziadów. A jak będziesz chciał się wybić, to ci podatkami te chęci odbierzemy". O co chodzi?

Pewnie o emocje. Ale w tym potoku emocji jest ziarno prawdy: "chcą wszystkich wygonić na etat". Owszem. Jednym z efektów tej reformy ma być zmniejszenie atrakcyjności samozatrudnienia, w każdym razie dla tych, którzy nie zarabiają bardzo dużo. Warto podkreślić, że bodźce do przechodzenia na samozatrudnienie na naprawdę wysokich poziomach dochodu prawie się nie zmienią, bo różnica w opodatkowaniu najwyższych dochodów z pracy na etacie i działalności gospodarczej zmaleje o zaledwie jeden punkt procentowy. Ta reforma nie zlikwiduje zatem regresywności systemu podatkowego na wysokich poziomach dochodu.

Czyli o co tu chodzi? Po co dociążają samozatrudnionych "średniaków"? 

Być może rząd próbuje w ten sposób "wygonić na etat" wszystkich samozatrudnionych z grupy 6-10 tysięcy, którzy de facto są pracownikami etatowymi, bo kontrakty B2B podpisują z jednym pracodawcą. Na etacie mieliby prawo do normalnego urlopu, zwolnienia lekarskiego i podstawowych praw socjalnych. Teraz być może są zmuszani do "elastyczności". Problem w tym, że nie wiemy, ilu ludzi z tej grupy to prawdziwa przedsiębiorczość, a ilu - fikcyjne samozatrudnienie. Prawie nie ma takich badań.

Chodzi na przykład o samozatrudnioną pielęgniarkę z dochodem 7 tysięcy miesięcznie, która ma kontrakt B2B ze szpitalem i jeszcze zasuwa na drugiej zmianie w jakimś prywatnym domu opieki?

Tak.

Albo o stewardesy LOT-u, które firma zmusza do założenia jednoosobowej działalności, więc w samolocie nie leci z nami załoga z kapitanem, tylko dziesięć jednoosobowych firm?

To są właśnie osoby z tej grupy. One stracą do 200 złotych miesięcznie. I będą płacić nieco więcej, niż gdyby pracowały na etat. Czyli odwrotnie, niż do tej pory.

I to spowoduje, że przejdą na umowy o pracę?

Nie sądzę. Bazując na badaniach Tomka Zawiszy z University College London można policzyć, że udział samozatrudnionych na tych poziomach dochodu spadnie o mniej niż pół punktu procentowego.  Polski Ład być może próbuje nakłonić ludzi do rezygnacji z fikcyjnego samozatrudnienia, ale nie sądzę, żeby same bodźce finansowe było skuteczne. Sugerowałbym skupić się na regulacjach i wsparciu Państwowej Inspekcji Pracy.

A czy obcinanie zalet samozatrudnienia ma w ogóle sens?

W Polsce dorobiliśmy się niezwykle wysokiej liczby samozatrudnionych w proporcji do pracowników. To aż 20 procent. I jeżeli poczytać prace naukowe o tym, dlaczego kraje skandynawskie potrafią efektywnie opodatkowywać obywateli wysokimi stawkami i wciąż generować wysokie przychody podatkowe, to jednym z powodów są promowane tam stabilne formy zatrudnienia. Na umowie o pracę ciężko unikać opodatkowania, na działalność gospodarczej można łatwiej dostosować skalę działalności i kombinować z kosztami.

Marek Belka nazywa samozatrudnienie "nadwiślańskim rajem podatkowym". Kiedy odchodził z prezesury w Narodowym Banku Polskim i szukał nowego zajęcia, mówił w wywiadzie tak: "Dziś państwo zachęca mnie, bym kończąc swoją przygodę z NBP, natychmiast założył działalność gospodarczą i zamiast 32 proc. płacił od tej pory 19 proc. Gdzie tu sens? Państwo powinno do mnie powiedzieć tak: panie Belka, jak pan chce być przedsiębiorcą, to niech pan zatrudni przynajmniej dwie, trzy osoby. Wtedy możemy dać panu jakieś przywileje, na przykład wrzucenie czegoś w koszty. Ale mniejszy podatek tylko za to, że będę samotnym jak palec przedsiębiorcą? Przecież to obłęd".

Częściowo zgodzę się z Belką. Jeśli spojrzymy na dane OECD, to wyższą stopę samozatrudnienia mają Włochy, Grecja i niektóre kraje Ameryki Łacińskiej. A te, do których chcielibyśmy aspirować w poziomie rozwoju gospodarczego, na przykład kraje skandynawskie, mają połowę tego, co my. W USA to 6 procent. Ale trzeba też dodać - żeby nie oburzyły się osoby na jednoosobowej działalności, które nie zbijają kokosów - że ten nadwiślański raj podatkowy obejmuje osoby zarabiające powyżej dwustu-trzystu tysięcy rocznie. To jest naprawdę ewenement, w USA wielu najlepiej zarabiających pracuje na etat i płaci wysokie podatki.

Negatywny wpływ zbyt dużej elastyczności zatrudnienia na gospodarkę jest teraz obiektem intensywnych badań w naukach ekonomicznych. Wciąż nie wszystko wiemy. Ekonomiści hiszpańscy publikują ciekawe analizy o tym, jak przejść od rozregulowanego rynku pracy do zasady jednolitego kontraktu. Hiszpańska gospodarka - podobnie jak polska - jest wyjątkowa w Unii pod względem rozpowszechnienia umów cywilnoprawnych. Oni próbują to teraz odkręcać, debata naukowa na ten temat jest intensywna i ciekawa.

Kaczyński prezentując Polski Ład też mówił o zasadzie jednolitego kontraktu i konieczności odejścia od śmieciówek.

Owszem.

Trochę zgrzytam zębami, bo wygląda na to, że 70-letni Kaczyński, siedzący głównie na Żoliborzu i nie znający żadnego języka obcego, jednak jakoś czyta te najnowsze badania z Hiszpanii, a nasi liberałowie nie czytają.

Mnie też to trochę przeraża. Mam wrażenie, że duża część naszych polityków nie jest zainteresowana tym, jak się myśli współcześnie o ekonomii, za to odwołują się do schematów, które wyborcy mają w głowach od lat 90-tych.

Jak pańskim zdaniem powinno się naprawić polski system podatkowy?

Domyślnym systemem, który moim zdaniem mógłby być punktem wyjściowym debaty o podatkach - potem różne szkoły ekonomiczne lub opcje polityczne mogą ciągnąć ten system w swoją stronę - powinno być takie samo opodatkowanie dochodów z umowy o pracę i z działalności gospodarczej. Najłatwiej pozbyć się tych wszystkich absurdów przez zharmonizowanie systemu. Na razie rząd zdecydował się iść w tym kierunku poprzez doliczanie wszystkim pełnej składki zdrowotną, ale to nie likwiduje problemu.

Właściwie dlaczego to źle, kiedy system podatkowy jest degresywny? Tylko proszę nie mówić, że to niesprawiedliwe, takie argumenty u nas totalnie nie trafiają. Chodzi mi o odpowiedzieć ekonomisty-technokraty.

Już mówiłem: bo wtedy nie ma bodźców do partycypacji w rynku pracy na niskich poziomach dochodu. I nie ma też bodźców do oszczędzania na emeryturę w państwowym systemie. Dodatkowo przy preferowaniu jednoosobowej działalności człowiek jest karany za stabilną pracę na etacie.

A dlaczego podatki powinny być wyższe na wysokich poziomach dochodu?

Tutaj już nie sposób odpowiedzieć technokratycznie. W ekonomii bazujemy na mnóstwie różnych modeli, bo w przeciwieństwie do nauk przyrodniczych ekonomia nie dąży do stworzenia jednego uniwersalnego opisu rzeczywistości — to byłoby nieosiągalne. Istnieją modele, które pokazują, że opodatkowanie najwyższych dochodów powinno być wysokie z powodów niezwiązanych z naszymi preferencjami względem redystrybucji. Mnie te modele nie przekonują, chociaż część czołowych naukowców na świecie je popiera.

I jakie mają argumenty?

Najważniejszy jest jeden: że system podatkowy powinien „zabierać" więcej bogatym, bo zbyt wysoka koncentracja dochodów w rękach niewielkiej grupy ludzi negatywnie wpływa na gospodarkę i społeczeństwo. Według tych teorii sytuacja jest podobna do walki z emisjami CO2. Jeśli firma przy produkcji emituje dwutlenek węgla, to jej właściciel odnosi korzyść prywatną, ale nie uwzględnia kosztu społecznego i klimatycznego. I zadaniem publicznej polityki gospodarczej jest sprawić, żeby ta firma wzięła cały koszt społeczny pod uwagę.

Czyli?

Według tych teorii zbyt wysokie zarobki i ostentacyjna konsumpcja osób najbogatszych to coś w rodzaju emisji gazów cieplarnianych, coś, co zatruwa społeczeństwo i niszczy jego spójność. Według niektórych badań bardziej nierówne społeczeństwa cierpią z powodu wyższej przestępczości lub gorszych wskaźników zdrowotnych. Nierówności mogą też erodować system polityczny, który zaczyna zmierzać w stronę oligarchii. I ten argument polityczny przekonuje mnie najbardziej, bo moim zdaniem pozostałe nie zostały na razie wystarczająco udokumentowane. Wpływ nierówności na gospodarkę jest teraz tematem intensywnych badań na całym świecie i pewnie w ciągu dekady będziemy w stanie powiedzieć dużo więcej na ten temat. Jednak moim zdaniem nigdy nie unikniemy dyskusji o sprawiedliwości społecznej i preferencjach względem redystrybucji w społeczeństwie. Zatem, zamiast unikać dyskusji o tych kwestiach i szukać argumentów czysto "ekonomicznych", powinniśmy właśnie o tym rozmawiać i na tym też skupić się w badaniach.

Jakie jest obecnie ogólne opodatkowanie w Polsce? Niskie? Wysokie?

Według danych OECD nasze państwo pobiera w podatkach trochę powyżej 35 procent PKB. W grupie krajów rozwiniętych - jeśli odjąć Amerykę Łacińską, gdzie system jest inny niż w Europie - jesteśmy poniżej średniej. Nie dużo, ale jednak poniżej. Czyli podatki są u nas raczej niskie. Według mnie ważniejszą statystyką jest coś innego: jedynie 27 procent Polaków ufa państwu. Dużo gorzej, niż we wszystkich krajach OECD, jedynie w Chile zaufanie do władzy publicznej jest niższe. W Norwegii zaufanie wynosi 80 procent, a średnia to około 50 procent.

I co z tego wynika?

Że ciężko reformować system podatkowy, jeśli nie ufamy państwu. Dlaczego mielibyśmy na przykład uznać, że podwyższone składki zdrowotne doprowadzą do poprawy systemu ochrony zdrowia? Żeby zbliżyć naszą gospodarkę i system podatkowy do standardów krajów Zachodu, powinnismy najpierw wymyślić, jak zmienić postrzeganie państwa przez obywateli. Co zrobić, żebyśmy uważali, że instytucje publiczne raczej o nas dbają, a nie że są po to, żeby nas łupić. I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, jak to zmienić. W wersji minimum trzeba by przestać wydawać pieniądze na prowadzenie wojen ideologicznych, nękanie mniejszość seksualnych czy na propagandę TVP.

Jak opozycja powinna reagować na Nowy Ład, żeby nie wpadać w pułapkę zastawioną przez Kaczyńskiego? Bo to, co wypisują na twitterze Lis z Giertychem, ochoczo kolportują pisowskie media, od rana do nocy pokazuje ich wpisy TVPInfo, a na końcu wychodzi Kaczyński i mówi: oto liberałowie bronią bogaczy i oligarchów, a my się martwimy o was, zwykłych ludzi. Czy opozycja, pańskim zdaniem, ma jakieś inne wyjście, niż powielanie opowieści o „łupieniu przedsiębiorczych Polaków"?

Być może zamiast mówić o marksizmie, powinni przypomnieć elementy własnego programu wyborczego. Koalicja Obywatelska proponowała przecież znaczące zmniejszenie klina podatkowego na niskich poziomach dochodu, a nawet proponowali coś, co nazwali "premią za aktywność". Ktoś, kto zarabia płacę minimalną, nie tylko nie płaciłby podatków, ale wręcz miałby opodatkowanie ujemne, czyli dostawałby od systemu kilkaset złotych dopłaty.

Sensowne?

To by niewątpliwie zwiększało bodźce do podejmowanie legalnej pracy. I nie jest to żaden kosmos, tylko rozwiązanie stosowane w wielu krajach rozwiniętych. Jak to zobaczyłem w programie KO, to się ucieszyłem, że nowoczesne rozwiązania podatkowe jednak docierają do Polski. Na szczęście nie tylko Kaczyński coś czyta.

***

Dr Paweł Doligalski (1987) jest makroekonomistą badającym redystrybucję dochodów. Absolwent SGH, obronił doktorat w Europejskim Instytucie Uniwersyteckim we Florencji. Obecnie wykłada finanse publiczne na Uniwersytecie w Bristolu. Raport "Gdzie jest szczyt krzywej Laffera dla najwyższych dochodów w Polsce?" można znaleźć na stronie think-tanku "Dobrobyt na pokolenia".

Więcej o: