Hanna Cichy: Szczytu spodziewaj się na początku przyszłego roku.
Dwadzieścia coś.
Nie. Ale to zależy od GUS-u i ich metody liczenia.
Bo nie wiadomo, jak policzą prąd. Mamy do czynienia z częściowym zamrożeniem cen i nie wiemy, czy GUS weźmie pod uwagę cenę prądu do 2000 kWh, czy może w ogóle tej niższej ceny nie uwzględni, bo uzna ją za promocję.
GUS licząc wskaźnik inflacji z zasady nie uwzględnia cen promocyjnych ani ofert, które nie są adresowane do wszystkich konsumentów, na przykład niższych cen dla posiadaczy kart stałego klienta. Kiedy latem stacje benzynowe obniżały ceny paliw dla stałych klientów, GUS tego nie brał pod uwagę.
Nie chcę w ten sposób rozmawiać. Z naszych analiz wynika, że w przyszłym roku na pewno nie będziemy mieli inflacji jednocyfrowej. I to jest problem. Spodziewam się kilkunastu procent inflacji utrzymującej się przez cały 2023 rok albo dłużej.
Owszem. Bo właśnie to może wywołać kryzys kosztów życia i erozję polityki społecznej. Zajrzyj sobie do budżetu na 2023 rok, który przygotował rząd. Podstawowe świadczenia społeczne w ogóle nie są tam waloryzowane. Nie zmieniają się też progi dochodowe uprawniające do tych świadczeń. W gospodarstwach domowych najbardziej potrzebujących - tam, gdzie występuje jakaś poważna choroba albo niepełnosprawność, więc możliwości zarobkowania są mniejsze, a wydatki znacznie większe - bardzo mocno spadną realne dochody.
Nie wytrzasną. Doświadczenie ostatnich lat uczy, że rząd PiS-u woli wprowadzić nowe szerokie świadczenie na podstawie nowej ustawy, niż sprawdzić, gdzie są grupy, które najbardziej potrzebują i skierować pieniądze do tych grup. Zwłaszcza, że to by wymagało współpracy z samorządami, bo to samorządy koordynują pomoc społeczną w terenie i wiedzą, kto potrzebuje. Poza tym brutalna prawda jest taka, że beneficjenci pomocy społecznej nie głosują. To po co im podnosić?
Tak. I dla mnie to jest najgorsza sprawa.
Nie podejmuję się prognozować. Tak samo możemy rozmawiać, jaka będzie wtedy pogoda. Nie wiemy, co się wydarzy w Ukrainie, co się wydarzy z surowcami…
Firmom będzie trudniej funkcjonować, gdy ceny tak szybko i nieprzewidywalnie się zmieniają. Jak tu planować otwarcie nowej linii czy wypuszczenie nowego produktu, skoro nie da się oszacować, czy to się będzie opłacać. A te przedsiębiorstwa, które mają mniejszą możliwość przerzucania cen na klientów będą wypadać z rynku. Gastronomia, drobny handel, drobne usługi i generalnie wszystkie rzeczy, które nie są konieczne lub które można gdzieś kupić taniej. Upadek takich firm będzie powodować nieduży wzrost bezrobocia.
Bo w kryzysie inflacyjnym nie będzie tak, że zamkną się wielkie fabryki motoryzacyjne, koncerny meblowe czy spożywcze i na bruk pójdą tysiące ludzi. Nic z tych rzeczy. Zamiast tego bezrobocie będzie kapać w małych i średnich firmach: tu dwie osoby, tam pięć, a tu tylko właściciel, który miał mały sklep, a teraz musi zwinąć interes.
Bo koszty działalności w małym biznesie rosną, a nie można w nieskończoność podnosić cen o kilkanaście procent. Duże firmy - jeśli kontrolują znaczną część rynku - mają większe pole manewru przy nieustannym wzroście kosztów. A nawet jak nie mogą podnieść cen, to mają sporo tłuszczu, czyli zapasy gotówki. Nie tylko przetrwają ten kryzys, ale nawet mogą skupować i przejmować słabnące mniejsze biznesy.
Niby tak. Ale to jest pytanie, czy jak ci likwidują małą rodzinną piekarnię, kawiarnię czy pizzerię na osiedlu, a na jej miejsce wchodzi duża sieciówka, która ma w małym palcu optymalizację kosztów, to dobrze, czy źle? Czytałam wywiad z osobą zarządzającą Pyszne.pl, gdzie dość dobrze wyjaśniono ten mechanizm: nadal chcemy pizzę zamówić, ale raczej jedną i raczej bez napoju. No i sieciowa pizzeria sobie z tym poradzi, natomiast mała osiedlowa knajpa prowadzona przez pasjonatów, którzy w dodatku sprowadzają składniki z Włoch - przy tym kursie! - nie da rady. I na jej miejsce wskoczy duża albo przynajmniej jakaś średnia sieć pizzerii.
Tylko po łebkach mogę to wyjaśnić, bo nie wiem dokładnie, jak wygląda estońska czy litewska polityka wobec inflacji i jaki tam mają miks energetyczny. Generalnie wszystkie „kraje doganiające" są narażone na wyższą inflację. To znaczy jeśli wszyscy w Europie jesteśmy poddawani podobnym szokom i podobnej presji inflacyjnej, bo wszystkim przecież rosną koszty energii, to nowe gospodarki na dorobku - takie jak nasza, estońska czy litewska - zawsze będą reagować dużo mocniej.
Bo jesteśmy mniej zamożni niż Zachód i mamy wyższy udział w koszyku inflacyjnym żywności i energii, a mniej w nim usług, które zwykle drożeją trochę wolnej. Poza tym występuje też coś, co się nazywa efektem Balassy-Samuelsona - to zmora studentów ekonomii na SGH. W tym zjawisku chodzi o to, że w krajach doganiających, gdy szybko rośnie produktywność, a więc i płace w niektórych zawodach, pojawia się też presja na wzrost płac w innych zawodach, gdzie produktywność rośnie wolniej. I to powoduje wyższą inflację. To nie jest jedyna przyczyna tych różnic między naszą inflacją a niemiecką, ale na pewno mocna.
Ale jest. Jeżeli pomyślimy o polityce energetycznej, zaniedbanej termomodernizacji budynków, zawalonych inwestycjach w OZE… Gdyby nie było szkodliwej ustawy antywiatrakowej 10H, to nasz system energetyczny byłby dziś całkiem inny, potrzebowałby mniej węgla i mniej gazu, którego ceny wzrosły na rynkach kilkukrotnie. Dlaczego wykorzystujemy aż tyle węgla do ogrzewania gospodarstw domowych w drugiej dekadzie XXI wieku? To problem polityczny.
Po pierwsze dlatego, że w czasach niepewności waluty mniejszych krajów dostają po głowie, bo kapitał ucieka do bezpiecznych przystani - głównie do USA. Po drugie Fed - czyli amerykański bank centralny - mocno podnosi stopy procentowe, podobnie zaczął robić Europejski Bank Centralny, a tymczasem nasz NBP, z którym średnio da się porozumieć, też co prawda podnosił do zeszłego miesiąca, ale co jakiś czas komunikuje, że zaraz zacznie stopy obniżać. A kapitał płynie w miejsca, gdzie podwyżki stóp będą kontynuowane, bo tam więcej zarobi. Nasze stopy są de facto przecież ujemne.
Jeśli weźmiesz stopę NBP 6 procent i porównasz z inflacją 17 procent, to w pewnym uproszczeniu poziom stóp wynosi minus 11.
Tyle że z Niemiec kapitał nie będzie aż tak odpływał w czasie kryzysu, jak z Polski, bo to dla rynków taka bezpieczna przestań. Podobnie jest w USA, gdzie inflacja wynosi 8 procent, a stopy Fed doszły na razie do 3 procent. Ale rynki uważają, że Fed nadal będzie je ponosił i zyski tam będą rosły.
Może w podręczniku. W realu tak szybki wzrost stóp procentowych mogłyby zdusić gospodarkę i wywołać bezrobocie. Banki centralne tego nie chcą. Amerykański Fed w swoich zadaniach ma wręcz wpisane dwa cele: dbanie o stabilny poziom cen, a jednocześnie o jak najniższe bezrobocie.
Często jest, ale tylko krótkoterminowo.
Pytałeś o słabą złotówkę. W Polsce mamy dodatkowy czynnik osłabiania waluty i jest nim eskalacja konfliktu z Unią Europejską. Już same plotki, że kolejnych funduszy europejskich może nie być, skłaniają inwestorów do gry na osłabienie naszej waluty. Normalnie jest tak, że Unia przelewa nam euro i rząd sobie zamienia te środki na złotówki, generując popyt na złotego, czyli umacniając kurs. Jeśli nie będzie tego procesu, to duży gracz z rynku walutowego znika. Zapowiedź, że tych nowych euro nie będzie, zaczyna powodować wahania kursu. Agencje ratingowe już teraz mówią, że największym zagrożeniem dla Polski byłaby dalsza eskalacja konfliktu z Brukselą i zawieszenie wypłaty środków. Jeżeli to się stanie, to momentalnie S&P, Fitch, Moody's utną nam ratingi, rentowność naszych obligacji wzrośnie wtedy grubo powyżej ośmiu procent i zaczynamy rozmawiać o tym, czy Polsce grozi kryzys zadłużeniowy. Jeśli nagle będziemy musieli płacić za długi 10 procent odsetek albo więcej, no to mamy poważne kłopoty.
Nie jest, bo polska gospodarka pokazała, że na tę wojnę jest odporna. Gdybyśmy rok temu rozmawiali, że będzie pełna inwazja Rosji na Ukrainę i gdybyśmy zaczęli się zastanawiać, jak to zniesie nasza gospodarka, to byśmy kreślili czarne scenariusze. Nic takiego się nie stało. Ale oczywiście ewentualna eskalacja Putina i użycie broni jądrowej byłoby czymś, co wszystko zmienia. Wtedy oczywiście to się staje dużo ważniejsze, niż jakiekolwiek nasze spory z Brukselą.
Rosły. Przestały doganiać inflację mniej więcej w połowie tego roku. Przyczyna jest taka, że płace nie są jedynym kosztem, który mają przedsiębiorcy. A teraz jest tak, że niezależnie, jaką branżę firma reprezentuje, to ma duży ból głowy z powodu skoku cen energii, gazu, prądu. I te skoki są na tyle duże, że nie można ich w całości przerzucić na ceny. Właściwie każda firma ma przez to mniej pieniędzy na ewentualne podwyżki. Poza tym pracownicy też boją się kryzysu i już nie naciskają tak zdecydowanie na szefów albo ograniczają rotację.
Zmiana pracy jest najpewniejszą drogą do podwyżki w Polsce.
Tak to często wygląda. Tyle że w kryzysie - nawet przy niskim bezrobociu - nie masz już tej pewności, że nowe miejsce łatwo znajdziesz. Więc odpuszczasz. I obecnie pracownicy, nawet jeśli domagają się podwyżek i ich nie dostają, to mają mniejszą skłonność do rzucania papierami, bo czują, że kryzys idzie.
Nie. Raczej od momentu, gdy ludzie zaczęli myśleć o tym, jak się ogrzeją zimą i za co. Kryzys kosztów życia będzie nas dotykał bardzo nierównomiernie i żałuję, że GUS tak rzadko publikuje dane o ubóstwie. Na razie wciąż żyjemy w przekonaniu, że ubóstwo w Polsce systematycznie spada, bo znamy dane za rok 2021, a dane za ten rok poznamy dopiero w połowie 2023 roku. I podejrzewam, że się wtedy złapiemy za głowy. Bo o ile pracownikom podwyżki w trakcie roku się zdarzały - jeśli oczywiście coś wynegocjowali albo zmienili pracę - to wśród osób utrzymujących się ze świadczeń społecznych nic nie wzrosło. A koszty im rosną mocno od początku roku, przede wszystkim ceny żywności.
Tak do końca to nie wiemy. Mamy zaciemniony obraz ze względu na rodziny uchodźcze. W szczytowym momencie przybyło do nas dwa miliony ludzi, czyli dwa miliony konsumentów. To oznacza dwa miliony więcej sprzedanych bułek dziennie. Poza tym ubrania, stoły, krzesła, książki dla dzieci - przecież te rodziny przyjeżdżały tylko z kilkoma walizkami, czyli bez pełnego wyposażenia. I są to rodziny z dziećmi, które wyrastają z ubrań, potrzebują rzeczy do szkoły. Nadchodzący kryzys widać jednak w innych danych, bo zaczynamy wydawać mniej, ostrożniej, bardziej polujemy na okazje w sklepach, spada konsumpcja usług rekreacyjnych i gastronomicznych.
Ostrożnie. Porównujemy się do zeszłego roku, który nie był normalny. Część małych firm, która powinna już wtedy się zamknąć, nie zrobiła tego ze względu na tarczę PFR, czyli żeby nie oddawać subwencji z pandemii. I wyrejestrowały się dopiero teraz. Na pewno wśród tych 250 tysięcy są też na przykład małe piekarnie, które nie wyrobiły z cenami gazu, ale odsianie tego jest trudne.
Tak.
Spójrzmy na stagflację z dwóch perspektyw. Najpierw z pozycji gospodarstwa domowego: masz wysoką inflację, czyli cały czas rosną ci koszty życia, a jednocześnie coraz trudniej ci uzyskać wyższe dochody, bo gospodarka tkwi w stagnacji, marazmie. Ani nie masz podwyżki, ani nie masz gdzie dorobić. Z kolei z punktu widzenia polityki publicznej stagflacja jest okropna, bo ciężko z niej wyjść. Jak rząd chce coś dać ludziom, żeby im ulżyć - czyli obniżyć podatki albo zwiększyć transfery - to nakręci inflację. Jak próbuje z kolei zdecydowanie zdusić inflację, to pogłębia dołek gospodarczy, który już i tak ludzie odczuwają. Główny dylemat, który w polityce często występuje to wybór między tym, co nas zaboli w krótkim okresie, a tym, co nas będzie bolało w długim. W przypadku stagflacji taki dylemat jest wyjątkowo wyrazisty. Przekonanie obywateli - i to w roku wyborczym - że, słuchajcie, ten rok będzie gorszy i stracony, żebyśmy wyszli z marazmu, zwalczyli inflację i mieli lepiej za dwa lata, jest niesamowicie trudne. Dylemat, który przedstawił ostatnio premier - czy wolicie 17 procent inflacji, czy 17 procent bezrobocia – jest fałszywy, bo tu nie ma przełożenia jeden do jednego. Prawdziwy dylemat brzmi: czy próbujemy zbić inflację teraz, kosztem głębszej recesji, a potem wychodzimy z tego, czy szykujemy się na kilka lat wysokiej inflacji i bardzo niskiego, albo zerowego wzrostu, bo wysoka inflacja utrudnia gospodarcze odbicie.
Rządy w ramach polityki społecznej powinny kierować działania łagodzące tam, gdzie one są niezbędne. Pomagać tym, którym pomagać musimy, ale jednocześnie nie dolewać oliwy do inflacyjnego ognia.
W dużym skrócie masz rację. Poza tym rząd powinien stawiać podwaliny pod zdrowy wzrost gospodarczy nie dziś, ale kiedyś - za dwa lata. W naszym przypadku aż by się prosiło, żeby rozkręcić inwestycje z KPO. Przy każdej szkole powinna stać teraz ekipa budowlana, która ją ociepla. A nie stoi.
No tak, ale musieliby rozkręcić KPO, czyli przełknąć tę żabę i cofnąć się przed Brukselą. A oni nie chcą.
Będzie krótka i płytka. Ale mówię teraz o recesji, czyli o sytuacji, kiedy PKB przez kolejne kwartały spada. Tylko co z tego, że zamiast minus 0,1 procenta PKB będziemy mieli plus 0,1 procenta? Czy to naprawdę taka różnica jakościowa? Otóż nie bardzo.
Tak. Być może dłuższa.
Wzrost gospodarczy będzie w przyszłym roku słaby. Rząd w budżecie zapisał 1,7 procent wzrostu PKB, z naszych analiz w Polityce Insight wynika, że będzie to 0,4 procenta.
Nasza prognoza była jedną z najbardziej pesymistycznych, aż ostatnio Bank Światowy podał nową prognozę dla Polski - 0,5 procenta wzrostu PKB w 2023 roku, czyli tylko minimalnie więcej, niż szacujemy my. Tak czy siak to będzie trudny czas, wierz mi. A jaki będzie jeszcze kolejny rok - czyli 2024 - zależy głównie od tego, jak się potoczy wojna. Jeśli skończy się dobrze i zaczniemy wspólnie jako Europa odbudowywać Ukrainę, to udział w tym polskich przedsiębiorstw może być ogromny. Druga ważna rzecz to KPO - jeśli uda się te pieniądze uruchomić, zaczną procentować około 2024 roku i wzmacniać odbicie gospodarcze po obecnym światowym kryzysie inflacyjnym.
I jeszcze jedna ważna rzecz, żebyśmy - jak tylko zaświeci słońce na wiosnę - nie odetchnęli z ulgą, nie wpadli w złudne poczucie bezpieczeństwa. Następna zima po tej zimie może być jeszcze trudniejsza energetycznie, bo magazyny gazu nie będą tak dobrze napełnione, jak są obecnie. Bruksela już zaczyna przebąkiwać, żeby szykować się na kolejne trudności. Musimy w Polsce robić wszystko, żeby ograniczyć konsumpcję energii - ocieplać, modernizować. Rząd za słabo to wspiera.
Nie wyobrażam sobie likwidacji 500 plus. Ale jeżeli sytuacja budżetowa będzie bardzo zła, to potrafię sobie wyobrazić powrót do kryterium dochodowego.
Nie sądzę. Pieniądze na inwestycje są i nazywają się KPO. Trzeba po nie sięgnąć. Więc na inwestycje będą mieli: wiatraki, ocieplone szkoły, więcej żłobków.
Chyba też. Sytuacja budżetowa jest trudna, ale nie tragiczna - ale mówię to z pewnym zastrzeżeniem, bo coraz trudniej się korzysta z budżetu państwa, rozmaite dane niby nie są tajne, ale pozbieranie ich do kupy z każdej nowej ustawy wprowadzającej nowy fundusz pozabudżetowy wiąże się z coraz większym wysiłkiem. Na początku 2024 roku - czyli niedługo po wyborach - prawdopodobnie nastąpi wycofanie tarczy antyinflacyjnej. To ludzi zaboli, bo VAT na paliwa i energię wróci do normalnego poziomu. Ale dla budżetu to 30 mld więcej. Boję się za to cięć budżetowych w usługach publicznych, bo to doprowadzi do pogłębienia kryzysu kadrowego w urzędach i szkołach. Postawienie budżetówki na nogi byłoby bardzo drogie i jednocześnie nie jest to tak korzystne politycznie, jak pieniądze puszczone szerokim strumieniem „do ludzi". Jednak nastroje społeczne mogą się zmienić, jeśli we wrześniu 2023 roku nasze dzieci wyślemy do pustych szkół, bo tam już nie będzie nauczycieli.
W jakim sensie?
Jeżeli chodzi o wskaźnik PKB - pewnie tak. Ale odpowiedz mi na pytanie: przeszliśmy przez kryzys covidowy dobrze czy źle?
No i co o tym sądzisz? Wygraliśmy, przegraliśmy?
To naprawdę niesamowite, że w Polsce liczba zgonów na covid nie przebija się do świadomości społecznej. Co z tego, że w obecnym kryzysie znowu będzie dobrze z PKB - relatywnie dobrze na tle innych - jeśli inflacja połączona ze stagnacją powiększy polską sferę biedy? Albo zrujnuje usługi publiczne, bo nauczycielom wzrost cen zeżre do szczętu kiepskie pensje i będą masowo odchodzić?
Może nie. Ale na pewno bardzo stromy i długi stok, pod który będzie trudno wbiec.
***
Hanna Cichy (1992) jest starszą analityczką do spraw gospodarczych w Polityce Insight. Interesuje się rynkiem pracy, finansami publicznymi, polityką społeczną i oceną skutków regulacji. Absolwentka ekonomii i ekonomicznej analizy prawa w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie.