Wygraj bilet na koncert, który kosztuje... 10 zł. To problem współczesnej muzyki, nie Spotify

Adam Bednarek
Cyfrowa muzyka ma się coraz lepiej, wpływy branży muzycznej rosną. Jest pięknie? Nie do końca, bo obecna sytuacja niektórym i tak nie odpowiada. Ale to nie prawdziwy problem współczesnej muzyki.

2015 to pierwszy rok, w którym muzyka cyfrowa sprzedaje się lepiej niż ta wydawana na tradycyjnych nośnikach - 45% ogólnej sprzedaży to "cyfra”, 39% płyty CD i winyle. Fakt, że przychody całej branży wzrosły o 3,2% może sugerować, że narzekanie na Spotify, Tidal i inne serwisy streamingowe było nieuzasadnione. Skoro branży rośnie i cyfrowej dystrybucji rośnie, to znaczy, że wszystko jest ze sobą połączone. Wyjątkiem jest Polska, gdzie "cyfra” to na razie niecałe 23,5% całego rynku. U nas wciąż dominuje sprzedaż fizyczna, której udział wynosi 76,5%.

Bardzo lubię tego typu statystyki, bo w ciekawy sposób zakłamują prawdziwy obraz rynku muzycznego. Można być zaskoczonym, że winyle to w Polsce sprzedaż na poziomie 12 mln zł, można ze zdziwieniem przyjąć informację, że prawie 71% kupionych "czarnych płyt” to muzyka zagranicznych wykonawców. Można też patrzeć na wszystko przez różowe okulary i ucieszyć się, że w TOP20 najpopularniejszych płyt trzecie miejsce ma Polka, Stanisława Celińska, ustępując tylko bezkonkurencyjnej Adele czy ścieżce dźwiękowej z Fifty Shades Of Grey. Ale to wszystko niewiele znaczy.

Kto zarabia na Spotify? Nieważne

Śmieszne są te wszystkie analizy i problemy wielkich wydawców. Dyskusja "czy streaming jest w porządku”, mimo rosnącej przewagi, ciągle będzie występować, bo gigantom nie podoba się, że podział zysków "nie jest sprawiedliwy” i na cyfrowej dystrybucji wcale tak dobrze się nie zarabia. Tylko kogo to dotyczy? Wydawców Adele, AC/DC, Beatlesów i innych, którzy od dawien dawna zarabiają miliardy dolarów, jak nie na trasach koncertowych, to reklamach, gadżetach, białych podkoszulkach, trampkach czy licencjach.

Czy w ogóle powinno nas przejmować, ile zarabia Spotify, ile zarabia na tym artysta, czy mu się to opłaca, czy nie? Nie, bo wiadomo, że mało który polski artysta - i pewnie nie tylko - będzie miał coś ze streamingu. Ale nie miał też z płyt. W Polsce już w latach dziewięćdziesiątych normą było traktowanie płyt jak "zaproszeń” na koncert. Trzeba coś nagrać, żeby móc pojechać w trasę i zaprezentować coś nowego. Nie oszukujmy się: nic w tym temacie się nie zmieniło. W większości przypadków Spotify nadal ma pełnić tę funkcję. Tylko nieliczni wydawcy chcą liczyć zysk. Dyskusja na temat "cyfra kontra tradycyjna dystrybucja” jest niepotrzebna, bo chodzi o coś zupełnie innego.

Portal popupmusic.pl przypomniał przerażające dane - w 2014 roku przeciętny Polak wydał na płyty niecałe 8 zł. Owszem, ze względu na rosnącą popularność winyli dziś ten wynik jest pewnie nieco lepszy, ale skoro ten rynek wart jest tylko 12 mln, trudno spodziewać się, żeby sumy robiły wrażenie. Tym bardziej że i tak większość kupuje zagranicznych artystów. Czy Polak wyda w ciągu roku 8 zł na płyty, czy na konto premium, nie ma to żadnego znaczenia. To groszowe sprawy.

Gorzej, że nie chodzi na koncerty, co również wynika z badań.

W czasach piractwa powszechne było kłamstwo: "wprawdzie piracę, ale daję zarabiać artyście na koncercie!”. Może i tak jest, ale taki przywilej, jak widać, ma góra czterech artystów, i to od zaledwie 12,3% badanych - tyle osób 1-4 razy do roku kupuje bilet i idzie do klubu. Bo przeciętny Polak na koncerty nie chodzi. Dlatego nie na miejscu są narzekania, że danego, topowego rodzimego artysty nie ma, np. na Spotify (tak było jeszcze do niedawna z Kultem). Może i nie ma, ale cierpi na tym tylko nasza wygoda, a nie on, bo są zespoły, które w takiej sytuacji radzą sobie od lat. Nie brakuje muzyków, którzy już teraz mają zaklepane koncerty na listopad. Mała grupka zarabia na streamingu, mała na koncertach, a co z resztą? Tu jest wielki problem współczesnej muzyki.

10 zł? Za drogo

Ostatnio w Łodzi modne są konkursy, w których wygrać można bilet na koncert kosztujący 10 zł. Zainteresowanie wydarzeniami, za które zapłacić trzeba więcej niż jedno piwo, jest znikome. I nie chodzi o to, że to mali, jeszcze nieznani, niszowi artyści. Pewnie to w jakiś sposób odstrasza, ale przecież cena za bilet jest tak niewielka, że można zaryzykować i posłuchać czegoś nowego. Albo sprawdzić album na Bandcampie czy Spotify. Większość jednak tego nie robi, mimo że ma olbrzymie możliwości. Skąd się to bierze? Kluby nie wychowały publiczności (nie idzie się w ciemno, ze świadomością, że i tak będzie fajnie, bo zawsze jest)? Czy może ta wychowała się sama, na darmowych imprezach i - co gorsza - darmowych albumach z Sieci? To pewnie jedna z przyczyn. Może też miecz obosieczny. Owszem, mamy łatwiejszy dostęp do płyt, ale to jeszcze bardziej rozleniwia i wzmacnia postawę roszczeniową: muszę mieć pod nosem, gratis. I najlepiej, żebym wcześniej to znał, bo jak zauważył ostatnio Bartek Chaciński na swoim blogu, osób piszących o muzyce na blogach jest coraz mniej. Nikt nie chce odkrywać nowych rzeczy?

Antykwariat Grochowski, WarszawaAntykwariat Grochowski, Warszawa JACEK MARCZEWSKI

Los wielu małych artystów pokazuje, że streaming niewiele zmienił. Nadal rozmawia się o sumach, ale to problemy gigantów. Dla większości artystów Spotify i tego typu serwisy mogły okazać się złudną nadzieją. Co z tego, że cały świat może się o tobie dowiedzieć, skoro nie chce tego robić? A jak się dowie, to i tak nie przyjdzie na koncert, choć ten kosztuje tyle, co jedno piwo. Albo jest za darmo - byłem na takim koncercie polskiego zespołu, który wystąpi na dużym polskim festiwalu, a mimo to w klubie była garstka osób.

Nie liczby, nie fakt, że "winyle rosną” albo "cyfra rośnie” definiuje polski, i nie tylko, rynek. Twarde dane wprowadzają w błąd albo mówią o sytuacji, która cieszyć może co najwyżej księgowych z kilku topowych wydawców. Niech i wpływy branży rosną, ale to niewiele zmienia, jeśli nie chodzi się na koncerty i nie chce wspierać artystów wprost. Jeżeli mamy rozmawiać o muzyce w dzisiejszych czasach, to dyskusja powinna toczyć się nie na temat Spotify czy płyt, a o pustych salach czy kłopotach młodych zespołów z dostaniem się na festiwale. A tak naprawdę patologicznych sytuacji jest jeszcze więcej. I niestety "przychody”, "wpływy”, "spadki” niewiele o tym mówią.