Google ciągle nas zwodzi. Gdy Piotr Stanisławski oglądał Project Ara na początku 2015 roku w Barcelonie, twórcy obiecywali, że urządzenie trafi do nas w tym samym roku. Tak się jednak nie stało, a po okresie milczenia, Google ujawnia nowe terminy. W najbliższych miesiącach sprzęt trafi do deweloperów, a w 2017 będzie dostępny w masowej sprzedaży, dla każdego. Biorąc pod uwagę fakt, że Project Ara powstaje już od 2013 roku, należy do takich zapewnień podchodzić z dystansem. Ale jest coś, co pozwala wierzyć w to, że tym razem Google słowa dotrzyma. To obniżenie standardów.
Czym jest Project Ara? To smartfon modułowy. Według pierwszych zapowiedzi, miało to być urządzenie w stylu "zrób to sam”. Użytkownik miał decydować o tym, jakie podzespoły i gadżety znajdą się w urządzeniu. Chcesz mieć lepszy procesor, kosztem aparatu? Proszę bardzo, wstawiasz odpowiedni "klocek”. Wolisz mocniejszą baterię? Wkładasz do urządzenia. A może wybierasz się na grilla i chciałbyś puszczać muzykę ze swojego telefonu? Wtedy wyciągasz moduł odpowiedzialny, dajmy na to, za lampę błyskową i montujesz porządny głośnik.
Project Ara w 2016 roku wygląda jednak nieco inaczej. I nieco gorzej. Nadal są moduły, ale Google chce, żeby podstawa była nie do ruszenia. Podstawa, czyli procesor, pamięć RAM i wyświetlacz. Project Ara nazywany był "pecetem wśród smartfonów”, ale z takiego określenia trzeba już zrezygnować, bo tych podzespołów wymieniać się nie da. To znacząca różnica, która może zadecydować o tym, że Project Ara będzie intrygującą ciekawostką, ale rynku nie podbije.
Modułowość na papierze wydaje się fajna. Za pomocą "klocków” można sprawić, że Project Ara będzie oryginalnym smartfonem, którego nikt inny nie ma. Moduły to nie tylko takie funkcje, jak lepsza bateria, aparat, głośniki, fitnessowe dodatki czy wyświetlacz e-ink, ale również zwykłe gadżety. Project Ara pozwoli na "zainstalowanie” specjalnej szufladki, w której będzie można schować monety, zawinięte banknoty albo tabletkę. Albo wciśniemy moduł, który odpowiadać ma wyłącznie za wygląd. Na przykład elegancki, ładny, drewniany prostokącik. Właśnie o to ma w Project Ara chodzić - by dostosować sprzęt do własnych potrzeb.
To brzmi świetnie, jeśli patrzymy na Project Ara jako pomysł. Ewentualnie jako na zabawkę, którą można pobawić się w sklepie. A czy Project Ara jest czymś, z czego chcielibyśmy korzystać na co dzień? I tu pojawia się problem. Moim zdaniem - nie.
Smartfony są świetne, bo zastępują wiele innych urządzeń i rzeczy. Nie musimy dźwigać notesów, kalendarza, kalkulatora, odtwarzacza MP3, przenośnej konsoli do gier - to wszystko jest w jednym urządzeniu. Project Ara poniekąd chce nam smartfonową uniwersalność zabrać.
Dzisiaj bierzemy smartfona i mamy wszystko. Jesteśmy gotowi na spotkanie biznesowe i trening - od razu, bez specjalnych przygotowań. Z Project Ara jest inaczej. Stawiając na jedną funkcję, z którejś trzeba zrezygnować. Wiadomo, że na rowerową wycieczkę bardziej niż dodatkowy ekran z e-papieru do wyświetleń przyda się latarka i lepszy aparat. I po każdym takim treningu mamy rozkręcać smartfon, by przygotować go na dzień w pracy? Owszem, w Project Ara wymienianie modułów ma być bardzo proste, szybkie i wygodne. Nie trzeba będzie nawet wyłączać telefonu. To jednak dodatkowe zajęcie, które obce nam jest dzisiaj. Bo wszystko, czego potrzebujemy, mamy już w kieszeni. Po co robić krok do tyłu?
Nawet na zaprezentowanym filmiku widać, że to nie ma sensu. Trzeba w plecaku nosić moduły, żeby skorzystać z dodatkowej funkcji. Niewygodne!
Czy Project Ara może być sprzętem na lata, bo będziemy mogli zmieniać jego wygląd, korzystając z ubarwiających wygląd modułów? Sęk w tym, że byłoby to możliwe, gdyby Google pozwoliło na modyfikację podzespołów, tak jak ma to miejsce na komputerze. Instalowanie dodatków znudzi się po roku, góra dwóch - czyli po mniej więcej takim samym czasie, po jakim rezygnujemy ze "standardowych” smartfonów. Project Ara nie rozwiązuje więc żadnego problemu.
Nie trzeba obawiać się o powstanie modułów, bo tworzenie dodatków do Project Ara zapowiedziało już kilka producentów, w tym Sony czy Samsung. To może być plusem projektu, bo fani rozwiązań od konkretnej firmy będą mogli mieć je w swoim "składaku” - tym bardziej że nie wszyscy twórcy dodatków do Project Ara tworzą swoje smartfony, tak jak np. TDK. Ale jest też druga strona medalu. Google zapowiada, że podstawa oraz moduły nie będą drogie. W 2014 roku wyliczono, że za Project Ara zapłacimy od 50 do 500 dolarów. Wszystko zależeć będzie więc od nas, ale logicznym jest, że taki smartfon musi być studnią bez dna. Za lepsze dodatki trzeba zapłacić więcej. A nie po to bierze się takie urządzenie, by zatrzymać się na dwóch-trzech klockach. Project Ara może się po prostu nie opłacać i pod względem ceny przegra nawet z topowymi, drogimi smartfonami.
Project Ara to ciekawa, niespotykana idea - rzeczywiście takiego pomysłu, wykonanego w takim stopniu, jeszcze nie było. Ale bardzo szybko dociera do mnie, że taki smartfon nie ma sensu. Google stworzyło ciekawostkę, której nikt nie będzie chciał. Przez ostatni czas o projekcie było cicho. Google, ujawniając nową datę premiery urządzenia, przerwało milczenie. Może niepotrzebnie?