Piotr Skwirowski: Porozmawiajmy o rynku pracy Polsce. Mamy rekordowo niskie bezrobocie. Płace szybko rosną. Chyba powinniśmy się cieszyć?
Wiktor Wojciechowski, główny ekonomista Plus Banku, wykładowca Szkoły Głównej Handlowej, ekspert Fundacji FOR: Powodem do zadowolenia może być wzrost siły nabywczej dochodów, czyli wzrost wynagrodzeń skorygowanych o inflację. Co z tego, że pracodawca podnosi nam płace, skoro musimy więcej płacić za kupowane towary i usługi? Jeszcze w 2012 r. inflacja zjadała w Polsce cały wzrost płac. Z kolei od połowy 2014 r. mogliśmy kupować więcej, niż wynikało to ze wzrostu wynagrodzeń, bo notowaliśmy deflację. Uważam, że w najbliższych kwartałach płace nominalne będą rosły w coraz wyższym tempie. Pracodawcy potrzebują pracowników, aby zwiększać produkcję, a nie mają kogo zatrudniać.
Bezrobocie w Polsce jest obecnie statystyczną fikcją. Nasza gospodarka wykazuje oznaki przegrzania, jest stymulowana przez wzrost wydatków publicznych, niskie stopy procentowe, a do tego sprzyja nam ożywienie koniunktury w strefie euro. W takich warunkach dalszy wzrost inflacji jest nieunikniony, a to oznacza, że część podwyżek płac zacznie ponownie pożerać inflacja.
Czy firmy są zmuszone podnosić płace?
- Coraz więcej firm sygnalizuje narastające problemy z zatrudnieniem pracowników o odpowiednich kwalifikacjach. Obecnie na tę barierę rozwoju wskazuje blisko połowa przedsiębiorstw, a jeszcze dwa lata temu to było ok. 20 proc. firm. W efekcie pracodawcy muszą oferować podwyżki płac nie tylko po to, aby przyciągnąć nowych pracowników, ale także aby ci, których teraz zatrudniają, nie odeszli do konkurencji. Chcąc utrzymać rentowność, firmy będą przerzucać rosnące koszty pracy na ceny wytwarzanych dóbr i dlatego spodziewam się przyspieszenia inflacji.
Mimo ożywienia na rynku pracy, dotychczas płace nie rosły jednak zbyt szybko.
- W okresie poprzedniego boomu gospodarczego w latach 2006-2008 płace w Polsce rosły dużo szybciej niż dotychczas, bo blisko 800 tys. osób wyjechało wówczas do pracy za granicą. Szczęśliwie w kolejnych latach ten odpływ znacząco wyhamował, a ponadto z kraju eksportującego pracowników staliśmy się ich importerem.
Konflikt zbrojny na wschodzie Ukrainy i problemy gospodarcze tego kraju spowodowały, że wielu Ukraińców zdecydowało się na szukanie pracy za granicą. Przyjeżdżają do Polski, bo jesteśmy ich geograficznie najbliższym sąsiadem, a do tego nie ma pomiędzy nami dużych różnic kulturowych, w tym bariery językowej. I najważniejsze, nasze firmy oferują im zdecydowanie wyższe wynagrodzenia od tych, które mogą dostać u siebie.
Bez olbrzymiego napływ pracowników z Ukrainy, a szacuje się, że jest ich ponad milion, polska gospodarka nie rosłaby w tempie 4 proc. Ten duży napływ nie jest jednak zasługą polskich władz. A szkoda, bo aby utrzymać stosunkowo wysokie tempo rozwoju, Polska powinna w krótkim czasie przyjąć 2-3-krotnie więcej imigrantów.
Czy Ukraińcy są w stanie zalać lukę na naszym rynku pracy?
- Jeżeli skala napływu Ukraińców na nasz rynek pracy utrzymałaby się na poziomie takim jak w ostatnich latach, to można szacować, że w perspektywie najbliższej dekady nie mielibyśmy spadku liczby pracujących. Ale nie mielibyśmy też wzrostu. Do 2030 r. około milion osób ubędzie z rynku pracy w Polsce, zatem potrzebowalibyśmy milion Ukraińców, aby ich zastąpić. To plan zupełnego minimum. Aby firmy działające w Polsce mogły się rozwijać, potrzebują więcej pracowników. Naszym celem powinno być ściągnięcie do Polski kolejnych 1-2 milionów imigrantów, aby firmy miały kogo zatrudniać. Wówczas średnie tempo wzrostu liczby pracujących poszłoby w górę o 0,6-1,2 proc.
To w ogóle możliwe, że taka liczba Ukraińców przyjedzie do nas pracować?
- Napływ większej liczby Ukraińców jest możliwy, ale to ryzykowny scenariusz. Część z nich może zdecydować się na dalszą emigrację do bogatszych krajów UE, gdzie płace są wyższe niż w Polsce.
Na sytuację na rynku pracy wpływa też demografia. Nasze społeczeństwo starzeje się. Kurczy się liczba osób w wieku produkcyjnym na rynku pracy.
- Liczba osób w wieku produkcyjnym rosła do 2011 r., ale od sześciu lat systematycznie spada. Według dostępnych prognoz, ta negatywna tendencja utrzyma się także przez najbliższe dekady. Na szczęście w ostatnich latach notowaliśmy szybki wzrost aktywności zawodowej i tylko dzięki temu nie doświadczyliśmy spadku liczby pracujących.
Z czego to wynikało?
- To bezpośredni efekt dwóch ważnych reform, które wprowadziła poprzednia koalicja rządząca. Od 2009 r. znacząco ograniczono możliwość przechodzenia na wcześniejsze emerytury, a do tego w 2013 r. rozpoczęto stopniowe podwyższanie wieku emerytalnego. Bez tych zmian nie udałoby się nam znacząco i w krótkim czasie podnieść aktywności zawodowej osób w wieku około emerytalnym. W efekcie po 2009 r. wzrost stopy zatrudnienia osób w wieku 55-64 lata należał w Polsce do najwyższych spośród krajów europejskich. Ten wielki sukces na pewno nie byłby możliwy bez wspomnianych reform. Niestety kontestowanych przez Prawo i Sprawiedliwość.
PiS zdecydował się na obniżenie wieku emerytalnego. Bo suweren chce pracować krócej.
- Moim zdaniem przywrócenie niskiego wieku emerytalnego to jedna z najbardziej szkodliwych i krótkowzrocznych zmian w wykonaniu tej ekipy.
Jesteśmy ewenementem w Europie, gdzie niemal wszystkie kraje stopniowo podwyższają wiek emerytalny. Obniżenie wieku emerytalnego można porównać do zaciągnięcia ręcznego hamulca w samochodzie, którym Polska chce dogonić najbardziej rozwinięte kraje UE. Na skutek krótszej pracy zawodowej wzrośnie liczba emerytów, spadnie liczba pracujących, znacząco pogorszy się stan finansów publicznych, wyhamuje tempo wzrostu gospodarczego, a w efekcie nasze dochody będą dłużej znacząco niższe od tych, jakie można uzyskać na zachodzie.
Dużo tego. Dlaczego tak?
- Kluczowa jest demografia. W najbliższych latach tempo spadku liczby osób w wieku produkcyjnym w Polsce będzie jednym z najszybszych wśród krajów UE. Tej tendencji nie da się szybko odwrócić, nawet gdyby udało się zwiększyć współczynniki dzietności. Dzieci, które się dzisiaj rodzą, będą wchodzić na rynek pracy dopiero za 20-25 lat.
Liczba pracujących spadałaby i bez obniżenia wieku emerytalnego
- Zgoda, ale po obniżeniu wieku emerytalnego ten spadek będzie dużo głębszy. Zatem mamy zmianę na gorsze. Szacuję, że na skutek obniżenia wieku emerytalnego, do 2025 r. liczba osób pracujących spadnie w Polsce o ponad 800 tys. Natomiast w dłuższej perspektywie, tj. do 2050 r., będzie ich o 1,5 mln mniej.
Czyli niemal 10 proc. obecnie pracujących zniknie z rynku pracy? Dużo.
- I to pomimo zakładanego przeze mnie wzrostu aktywności zawodowej. Mniejsza liczba pracujących zmniejszy dochody z podatków i składek, a do tego dojdą zwiększone wydatki na wypłatę emerytur minimalnych. Dane ZUS już dzisiaj pokazują, że rząd zbyt optymistycznie założył, iż nie wszyscy uprawnieni wystąpią o emeryturę. Obniżenie wieku emerytalnego rozsadzi nasze finanse publiczne.
Da się policzyć, jak mocno uderzy to finanse państwa?
- Przez najbliższe 15 lat dziura w finansach państwa będzie większa o ok. 16 mld zł rocznie (ok. 0,8 proc. PKB). W kolejnej dekadzie to obciążenie wzrośnie do ok. 25 mld zł rocznie (1,2 proc. PKB.), bo dojdzie koszt niemałych dopłat do emerytur minimalnych. Z powodu obniżenia wieku emerytalnego w kolejnych latach wzrośnie bowiem odsetek osób, których stan kont w ZUS nie pozwoli na wypłatę nawet najniższych gwarantowanych świadczeń. Wówczas, pod warunkiem posiadania wymaganego stażu pracy, budżet państwa, czyli podatnicy, będą musieli wyrównać ich świadczenia do poziomu emerytury minimalnej.
Ile będzie takich przypadków?
- Szacuję, że w 2050 r. do blisko połowy emerytur minimalnych trzeba będzie dopłacać z budżetu. Gdybyśmy kontynuowali wydłużanie wieku emerytalnego, ten odsetek byłby o ok. 10 pkt proc. niższy. Około 2030 r. na dopłaty do emerytur minimalnych będziemy przeznaczali ok. 6 mld zł rocznie, a w połowie stulecia nawet 20 mld zł rocznie. Gdyby wiek emerytalny był wydłużany do 67 lat, to ok. 2030 r. płacilibyśmy z tego tytułu o ok. 2 mld zł mniej, a w połowie stulecia nawet o ok. 8 mld zł mniej. To niebagatelne kwoty.
Czy nasze finanse publiczne to wytrzymają?
- Gdy podliczymy wszystkie koszty, to okaże się, że na skutek obniżenia wieku emerytalnego do 2040 r. dług publiczny wzrośnie o 400 mld zł! Te szacunki obejmują tylko bezpośrednie skutki tej decyzji. Dodatkowo, należałoby uwzględnić w tym rachunku także wyższe koszty obsługi długu publicznego. Kraje, które nadmiernie się zadłużają, muszą płacić inwestorom wyższe odsetki od zaciąganego długu niż te, które pilnują dyscypliny fiskalnej. Ponadto, wyższy dług publiczny, podnosząc rynkowe stopy procentowe, ogranicza inwestycje sektora prywatnego i ostatecznie hamuje tempo wzrostu gospodarki.
Nie zapominajmy również o tym, że kwoty, o których mówię, to nie całkowity deficyt Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, ale tylko dodatkowe obciążenie. W marcu tego roku, a zatem jeszcze przed przywróceniem niskiego wieku emerytalnego, ZUS prognozował, że do 2030 r. dziura w FUS będzie przekraczała 2 proc. PKB rocznie.
Przywrócenie niskiego wieku emerytalnego nieuchronnie doprowadzi do wzrostu podatków. Zresztą to już się dzieje. Likwidacja limitu w opłacaniu składek emerytalno-rentowych (tzw. 30-krotności) ma zwiększyć dochody państwa o ponad 5 mld zł rocznie. Moim zdaniem, to tylko kwestia czasu, kiedy powrócimy do podwyższania wieku emerytalnego.
Wierzy pan w to, że po tym, jak PO i PSL zapłaciły wysoką cenę polityczną za podniesienie wieku emerytalnego, a PiS to jednym populistycznym ruchem odwrócił, znajdzie się ktoś, kto jeszcze raz zaryzykuje ruch w górę?
- Tak długo, jak będzie utrzymywać się dobra koniunktura gospodarcza, politycy nie będą chcieli ryzykować podwyższania wieku emerytalnego, bo ta reforma wzbudza wiele negatywnych emocji. Ale ożywienie gospodarcze w Polsce i u naszych partnerów handlowych nie będzie trwało wiecznie.
Od ostatniego kryzysu światowego, w wielu krajach m.in. w Chinach bardzo mocno wzrosło zadłużenie sektora prywatnego. Do tego główne banki centralne wycofują się już z ultra luźnej polityki pieniężnej. Amerykański FED i Bank Anglii zaczęły już podnosić stopy procentowe. Perspektywa wyhamowania globalnego wzrostu jest bardzo realna. Na takie ryzyko zwraca uwagę coraz więcej renomowanych instytucji międzynarodowych, jak np. Międzynarodowy Fundusz Walutowy.
Obecna polityka gospodarcza w Polsce jest skrajnie krótkowzroczna, nie przygotowuje nas do takiego spowolnienia. Nie wykorzystujemy dobrej koniunktury do prawdziwej, czyli trwałej naprawy finansów publicznych. Ta błędna strategia zemści się, gdy tempo wzrostu gospodarki zacznie słabnąć, a wraz z nim zmniejszy się strumień dochodów podatkowych. Wówczas wrócimy do tematu podnoszenia wieku emerytalnego i to w szybszym tempie niż zakładała to reforma PO-PSL. Alternatywą będzie silny wzrost podatków lub obniżenie emerytur.
Ale to obniżenie emerytur, jak rozumiem i tak nastąpi, bo skoro pracujemy krócej, to odkładamy w ZUS mniej pieniędzy w formie składek.
- Wszystkie szacunki kosztów obniżenia wieku emerytalnego, o których mówiłem wcześniej, uwzględniają to, że w przyszłości stopa zastąpienia, czyli relacja emerytur do ostatnio otrzymywanych wynagrodzeń, będzie niska z powodu wczesnego wycofywania się z rynku pracy.
Część ekspertów zwraca uwagę na negatywne dla rynku pracy efekty 500+. Rząd nie chce o tym słyszeć. Widzi tylko pozytywy tego programu. To jak z tym jest?
- Gdy wprowadzano program 500+, wielu ekspertów wskazywało, że te dodatkowe transfery będą zniechęcać ludzi do pracy, w tym do rezygnacji z pracy tylko po to, aby spełniać ustalone kryteria dochodowe i otrzymać świadczenie również na pierwsze dziecko. Coraz więcej danych i analiz pokazuje, że te ostrzeżenia były trafne.
Zwolennicy 500+ mówią, że to bzdura. Jakieś wymysły.
- Mimo doskonałej koniunktury gospodarczej i olbrzymiego popytu na pracę, w ciągu ostatnich dwóch lat stopa aktywności zawodowej kobiet pomiędzy 25 a 44 rokiem życia, czyli w wieku reprodukcyjnym, spadła średnio o 1,5 pkt. proc. Zazwyczaj w okresie dobrej koniunktury aktywność zawodowa rośnie, a nie spada. Te 1,5 pkt proc. oznacza, że od momentu wprowadzenia w życie programu 500+ z rynku pracy znikło 80 tys. kobiet. Najsilniej, bo aż o 10 pkt proc., spadła aktywność zawodowa kobiet o najniższym poziomie wykształcenia. Nie są to zatem jakieś wymysły, ale fakty. Przewidywano, że program 500+ będzie miał najbardziej destrukcyjny wpływ właśnie na aktywność zawodową osób o niskich płacach i ten scenariusz się realizuje.
W ramach podsumowania dwóch lat rządów PiS, minister pracy Elżbieta Rafalska mówiła, że ostatnio stopa bezrobocia kobiet po raz pierwszy spadła poniżej stopy bezrobocia mężczyzn. Moim zdaniem, nie świadczy to jednak o tym, że popyt na pracę kobiet wzrósł silniej, niż w przypadku mężczyzn. Po prostu, z rynku pracy znikło 80 tys. kobiet, a większość z nich była bezrobotna.
Wicepremier Mateusz Morawiecki, chwaląc przy okazji podsumowań dwóch lat rządów PiS program 500+, powiedział, że gdyby nie to rozwiązanie, z Polski wyjechałby milion osób. To możliwe? Skąd ta liczba?
- Oprócz samego stwierdzenia, nie widziałem żadnej analizy na ten temat.
Szukałem danych i nic.
- Ja też szukałem, i też bezskutecznie. Program 500+ jest olbrzymim transferem socjalnym do gospodarstw domowych. Pozytywną stroną tego programu jest znaczące zmniejszenie ubóstwa wśród rodzin wielodzietnych. Tego nikt rozsądny nie kwestionuje. Ale czy tego poprawy sytuacji materialnej rodzin wielodzietnych nie można było osiągnąć w inny sposób i przede wszystkim mniejszym kosztem? Oczywiście, można było.
Wystarczy spojrzeć na Węgry, które często są wzorem do naśladowania dla obecnego rządu. Rząd Viktora Orbana wprowadził tam wysokie ulgi podatkowe dla rodzin wielodzietnych. Aby uniknąć jednak ryzyka dezaktywizacji zawodowej, wbudował tę pomoc finansową do systemu podatkowego. Osoby, które pracują, mają prawo do progresywnej ulgi podatkowej z tytułu posiadanych dzieci. Im więcej mają dzieci, tym otrzymują wyższy transfer.
Warto przypomnieć, że rząd Orbana utrzymał także podwyższenie wieku emerytalnego przegłosowane przez poprzedników, choć wcześniej krytykował tę reformę. Gdy doszedł do władzy, przekonał się jednak, że odkręcając tę reformę wpędzi gospodarkę w kłopoty i starci poparcie. Pod tym względem rząd Orbana prowadzi sensowną politykę nakierowaną na wzrost aktywności zawodowej. U nas zdecydowano się na inny wariant, którego kosztem jest spadek aktywności zawodowej kobiet, a niebawem także osób w wieku przedemerytalnym.