O istnieniu firmy do niedawna wiedzieli tylko najbardziej pilni obserwatorzy amerykańskiego przemysłu kosmicznego. Oficjalnych informacji nie było w ogóle. Pracownicy firmy mieli w swoich CV czy profilach w mediach społecznościowych zazwyczaj wpisane "Stealth Space Company" - czyli "Niewidzialna Firma Kosmiczna". Na wejściu do głównej siedziby nie ma żadnych napisów. Ot, szklane drzwi do kompleksu otoczonego wysokim płotem, blokującym widok i z drutem kolczastym na szczycie.
Ów główny budynek znajduje się na terenie byłej bazy US Navy w Alameda nad Zatoką San Francisco. W środku metropolii San Francisco. Firma rozlokowała się w byłym centrum testów i napraw silników odrzutowych, gdzie znajdują się specjalne stanowiska do ich sprawdzania pod dachem - betonowe tunele i kominy wyprowadzające hałas oraz gazy prosto w niebo. Dzięki temu przez tyle lat Astra mogła testować swoje silniki rakietowe, nie wywołując wielkiego poruszenia w okolicy, i nie trafiając do mediów.
Teraz karty zostały jednak wyłożone na stół, ponieważ zbliża się najważniejszy sprawdzian nowej rakiety (określanej na razie nazwą "1of3"). Jej jeden egzemplarz stoi właśnie (w czwartek w południe czasu polskiego) na stanowisku startowym na wyspie Kodiak opodal wybrzeża Alaski. Start ma się odbyć najpóźniej w piątek, choć wszystko zależy od pogody.
Jeśli rakieta zadziała jak powinna i umieści na orbicie trzy małe satelity, to firma Astra otrzyma milion dolarów od DARPA, agencji amerykańskiego wojska zajmującej się rozwojem awangardowych technologii. Nie będzie to jednak jeszcze nagroda główna.
Ta wynosi dziesięć milionów dolarów. Żeby ją otrzymać, firma Astra musi w ciągu kilku kolejnych dni wynieść na orbitę kilka kolejnych satelitów. Na razie nie wiadomo jednak jakie, na jaką orbitę i skąd. Te informacje DARPA poda po pierwszym starcie. Jeśli drugi lot się uda, to będzie prawdziwy finał konkursu o nazwie "Launch Challange" rozpoczętego w 2018 roku.
DARPA zaprosiła do niego kilkadziesiąt firm z amerykańskiej branży kosmicznej. Wyzwanie: stworzyć rakietę i system jej obsługi pozwalający na start z praktycznie dowolnego miejsca w ciągu dni od zgłoszenia zapotrzebowania. Chodzi o danie wojsku USA możliwości do gwałtownego wystrzeliwania na orbitę niewielkich satelitów. W domyśle ma to być sposób na szybkie zastępowanie tych zestrzelonych podczas wojny lub wynoszenie nowych w zależności od potrzeb.
Obecnie umieszczenie satelity na orbicie to wielkie przedsięwzięcie. Od podpisania kontraktu do startu w najlepszym wypadku mija pół roku, zazwyczaj jest to dłużej. Standardowe satelity są duże, wielkości samochodu osobowego albo dostawczego i ważą do kilku ton. Wynoszące je rakiety muszą być adekwatnie duże i drogie. Koszty pojedynczego startu wahają się od 60 do 300 milionów dolarów.
Wszystko to sprawia, że wynoszenie satelitów jest bardzo mało elastycznym przemysłem, nie zostawiającym pola do szybkiego reagowania na szybko pojawiające się potrzeby. Wojsko USA chce już od lat znaleźć sposób na zmianę tego stanu rzeczy. Trwają prace nad stworzeniem małych satelitów wielkości mniej więcej dużej walizki, które byłyby znacznie tańsze i łatwiejsze do wyniesienia na orbitę niż obecne standardowe satelity. Owszem pojedynczo będą miały mniejsze możliwości, ale mają nadrabiać ilością. Firma Astra jest natomiast bliska dostarczenia sposobu ich szybkiego i masowego wynoszenia na orbitę.
Film promocyjny firmy Astra z wieloma ujęciami nowej rakiety
Z tego powodu nowa bezimienna rakieta firmy z Alameda nie jest ani duża ani skomplikowana. Koszt jej wytworzenia ma być liczony w setkach tysięcy dolarów. Do jej seryjnej produkcji mają być stosowane technologie i metody przeniesione z przemysłu samochodowego. Wszystko obliczone na maksymalną prostotę. Docelowo linia produkcyjna w Alameda ma wytwarzać "setki" rakiet rocznie. Każda ma móc wynieść na orbitę około 225 kilogramów.
Rakieta mieści się w standardowym dużym kontenerze a sprzęt konieczny do jej odpalenia oraz paliwo zajmuje kilka kolejnych. Każdy z nich można zmieścić w średniej wielkości samolocie transportowym albo przewieźć standardową ciężarówką.
Do startu rakieta nie potrzebuje żadnej specjalistycznej stałej infrastruktury, czyli wielkiego kosmodromu z masywnymi betonowymi stanowiskami startowymi, stalowymi wieżami oraz hangarami. Wszystko mieści się we wspomnianych kontenerach. Rakieta startuje z niewielkiego stalowego podestu. Satelity są na niej montowane ręcznie, kiedy znajduje się jeszcze w kontenerze transportowym. Ogólnie prowizorka w porównaniu z tym, co jest obecnie standardem w przemyśle kosmicznym.
Firma Astra celuje nie tylko w rynek lotów wojskowych, ale przede wszystkim cywilnych. Na rynku pojawia się obecnie coraz więcej firm zainteresowanych wynoszeniem niewielkich satelitów za niewielkie pieniądze. Astra twierdzi, że ma już kilkanaście zakontraktowanych lotów. Na razie musi jednak zademonstrować dwa pokazowe starty w ramach konkursu DARPA. Prototypy rakiety wykonały na razie dwa loty - oba skończyły się awariami i spektakularnymi katastrofami na wyspie Kodiak. Może będzie to stereotypowa historia z rodzaju "do trzech razy sztuka".