Za tydzień podróżnik Mateusz Waligóra powinien dotrzeć do Ujścia Wisły i zakończyć wyprawę, którą rozpoczął na początku września. „Szlak Wisły” jest pretekstem do rozmowy o problemach największej polskiej rzeki i zmianach klimatycznych. Codzienne relacje z wyprawy można śledzić tutaj>>>
Trudno opowiadać o kłopotach Wisły, nie wspominając o tamie we Włocławku. Oddano ją do użytku w 1970 r. jako jeden z dziewięciu planowanych stopni wodnych, które ujęto w projekcie kaskadyzacji dolnej Wisły. Elektrownie wodne miały być źródłem energii, śluzy – ułatwić żeglowność. Kolejne stopnie planowano zbudować między Wyszogrodem a Tczewem.
Ale nie zbudowano. Na początku lat 70. zabrakło pieniędzy na dokończenie inwestycji, potem pomysł porzucono. Powstała więc jedynie tama we Włocławku, a przy niej największy pod względem powierzchni zbiornik zaporowy w Polsce.
Przy jego budowie popełniono błąd, który czekał na naprawę przez ponad 40 lat. Chodziło o przepławkę, konstrukcję, dzięki której ryby mogą migrować w dół i w górę rzeki. Erozja wgłębna – prowadząca do pogłębienia koryta – sprawiła, że poziom wody zaczął się obniżać (dziś to już cztery metry), a ryby praktycznie straciły możliwość wpłynięcia do przepławki.
Ucierpiały zwłaszcza gatunki, które pokonywały Wisłą setki, a nawet ponad tysiąc kilometrów, by dorastać w morzu, a potem wrócić do miejsca urodzin na tarliska. To certy, łososie czy trocie wędrowne.
Rybactwo rzeczne w tej części Polski właściwie upadło, choć jeszcze w latach 50. połowy na dolnej Wiśle stanowiły 1/4 wszystkich połowów rzecznych w kraju.
Łososie pływały nie tylko w Wiśle, ale również w Dunajcu, Drawie czy Niemnie. Jeszcze przed II wojną światową w Bydgoszczy łowiono 22-kilogramowe okazy o długości ponad 130 cm. Ostatniego widziano w Drawie – dorzeczu Odry – w 1985 r. Potem na długie lata zniknęły z polskich rzek.
Łosoś rodzi się w rzece, pierwsze lata spędza blisko miejsca urodzenia, a potem płynie w dół rzeki, by dwa-trzy kolejne lata żyć w morzu. Tam dorasta, a potem wraca w górę rzeki, w miejsce urodzin, by odbyć tarło. Waży już wtedy ok. 10 kilogramów.
Według danych WWF populacja słodkowodnych ryb wędrownych zmalała na świecie średnio o 76 proc. W Europie te dane są jeszcze gorsze – w ciągu ostatnich 50 lat ich populacja zmniejszyła się o 93 proc. Rzeki naszego kontynentu przegrodzone są przynajmniej milionem barier. W Polsce jest ich ok. 16,5 tys. Każdy próg, jaz, każda zapora może się okazać dla ryby wędrownej nie do pokonania. Prócz przeszkód populację ryb wędrownych niszczą też nadmierne połowy, niszczenie tarlisk, czy coraz gorsze stany wód.
Przepławkę we Włocławku przebudowano w 2014 r. Działa poprawnie, a do wielu polskich rzek wprowadza się sztucznie miliony ryb wędrownych. Jednak z danych przekazywanych przez związki wędkarskie wynika, że ich połów w dalszym ciągu jest symboliczny.
Wisłą płyną do Bałtyku metale ciężkie. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego w 2018 r. do morza wpłynęły z Polski 62 tony cynku, 63 tony miedzi, trzy tony ołowiu, tona kadmu, sześć ton chromu, 64 tony niklu i 200 kg rtęci.
Zbiorniki powstające na rzekach mają to do siebie, że szybko się zamulają. Na początku tego wieku w wodach Zalewu Włocławskiego wykryto niepokojące ilości arsenu, kadmu i rtęci. Trafiały tam przez lata po części z Górnego Śląska, aglomeracji warszawskiej czy Płocka.
- Każda ingerencja w środowisko jest jak reakcja łańcuchowa - tworzą się kolejne dylematy – mówi Michał Marcinkowski, hydrolog z Instytutu Ochrony Środowiska – Państwowego Instytutu Badawczego. - Zbiorniki zasilają aglomeracje miejskie, elektrownie dają prąd, ale ich istnienie zmienia naturalny bieg rzeki, poważnie przekształcając środowisko. Można nieraz usłyszeć o pomysłach likwidacji Zalewu Włocławskiego, ale ich autorzy często nie zauważają, że sprawa nie jest taka prosta. Co zrobić z osadami na jego dnie? Pełno tam metali ciężkich i innych niebezpiecznych substancji. Gdyby je odkryć, jak wpłynęłyby na środowisko?
Mateusz Waligóra swój marsz zaczął na początku września z trójstyku granic Polski, Czech i Słowacji. Potem udał się do źródeł Wisły w Baraniej Górze, a następnie na północ. W ciągu miesiąca wędrówki pokonał już prawie tysiąc kilometrów. Co tydzień na Gazeta.pl informujemy o postępach marszu, którego celem – prócz rozmowy o problemach Wisły – jest rekonesans przed wytyczeniem długodystansowego szlaku, który łączyłby góry z Bałtykiem.
Relacje z kolejnych dni można znaleźć na jego Facebooku. Oto jedna z nich:
"Zastanawiam się, czy poszedłbym wzdłuż Wisły jeszcze raz. Dotychczas szło mi nieźle. Dopisywała pogoda, słuchałem ciekawych historii, ale teraz organizm zaczyna się buntować. Dziś każdy krok sprawiał mi ból. I nawet nie do końca rozumiem, dlaczego tak się dzieje, ale ból ten nie jest wygórowaną ceną za przeżycia, których doświadczam.
Nie trzeba iść wzdłuż Wisły. Każdy z nas może wybrać sobie jakąś rzekę, która go poprowadzi i stanie się osią podróży. A co się wydarzy później, jest jedną wielką niewiadomą. Czyli esencją pieszego podróżowania. Jeden z moich ulubionych cytatów pochodzi z książki mojego kumpla Roberta Maciąga. W "Tysiącu szklanek herbaty" napisał: << Tak jak przed telewizorem umiera wiara w drugiego człowieka, tak w podróży ta wiara powraca. Podróżowanie zwraca nam życie. Zabiera nas do istoty rzeczy, zabiera nas w przeszłość, do czasów, gdy to nie współzawodnictwo rządziło światem, ale współpraca. Jedność i zaufanie>>.
Mam nadzieję, że Robert nie będzie miał mi za złe, ale strawestuję jego słowa: <<Podróżowanie pieszo zwraca nam życie>>. We wszystkich książkach o wędrówkach, tych filozoficznych i tych naukowych, odnajduję jednakową konkluzję: umieramy, kiedy przestajemy się poruszać".