"Boję się o moją przyszłość", "zamiast się uczyć muszę protestować", "Morawiecki zabrał mi poczucie bezpieczeństwa" - to niektóre z haseł, jakie pozostały na jezdni przed Kancelarią Premiera w Warszawie po środowej demonstracji.
"Spacer dla przyszłości" organizowały wspólnie ruchy klimatyczne i Strajk Kobiet. Demonstracja odbyła się w przededniu szczytu Rady Europejskiej, na którym powinna zapaść kluczowa decyzja dot. podniesienia celu redukcji emisji gazów cieplarnianych. Policja otoczyła protest, gdy uczestnicy weszli na jezdnię na al. Ujazdowskich. Uczestnicy zostali wylegitymowani, a kilka osób zatrzymano.
Część z uczestników widziała połączenie sprawy praw kobiet i walki o klimat jako element szerszego sprzeciwu wobec działań rządu. - Czas już połączyć niektóre sprawy, które rząd robi źle, a właściwie w ogóle nic na tym polu nie robi - powiedziała jedna z uczestniczek protestu. - Teraz zarówno sytuacja kobiet jest zła, jak i kwestie ekologiczne są w złej sytuacji - dodała.
Inni zwracali uwagę na to, co mówią światowi eksperci i przedstawiciele organizacji pozarządowych - że kryzys klimatyczny wprost łączy się z prawami człowieka, a więc i prawami kobiet. Mówili, że "nie ma praw kobiet na martwej planecie". - Prawa kobiet to również prawa człowieka, a prawa człowieka wiążą się ze sprawą klimatu. Każdy człowiek ma prawo do życia w stabilnym klimacie. Czyli życie bez codziennego martwienia się zagrożeniem suszami, ulewami - które będą skutkami kryzysu klimatycznego - powiedziała w rozmowie z Gazeta.pl 17-letnia Maja.
- Mamy też prawo w tej chwili protestować i domagać się przyszłości w stabilnym klimacie. Poprzednie pokolenia posiadały takie prawo, a my będziemy go pozbawieni, jeżeli podczas szczytu UE w tym tygodniu nie zostaną podjęte odpowiednie decyzje - stwierdziła licealistka.
- Polska uważa się za samotną wyspę, ale kryzys klimatyczny dotknie także nas. Niezależnie od tego, czy Polska podejmie działania, czy nie. A jeśli tego nie zrobimy, to dotknie tym bardziej. Kryzysy klimatycznego już nie unikniemy. Pytanie, jak bardzo ucierpimy. Jeśli podejmiemy natychmiastowe działania, to może uda nam się uniknąć najgorszych skutków. Jednak na razie Polska zmierza w katastrofalnym kierunku
- powiedziała Maja.
Środowa demonstracja nie była jej pierwszą, jednak po raz pierwszy znalazła się w policyjnym "kotle". To taktyka, którą policja wykorzystuje coraz częściej w ostatnich tygodniach wobec uczestników demonstracji kobiet. Kordony policji odcinają grupę lub cały protest z każdej strony (w tym wypadku odcięto dwie Aleje Ujazdowskie w obie strony). Po tym, aby wyjść z kotła, trzeba zostać wylegitymowanym. Policja nieraz daje mandaty lub - w przypadku odmowy ich przyjęcia - kieruje wnioski o ukaranie do sądu. Zdarzają się zatrzymania.
- Pierwszy raz spotykam się z czymś takim. Jest to dość niepokojące, ale też niesprawiedliwe. Nie protestowalibyśmy, gdyby podjęte zostały dobre decyzje, gdy premier i polski rząd podejmowali słuszne wybory w sprawie klimatu. Na razie takich decyzji nie ma, klimat nie jest brany pod uwagę w kluczowych decyzjach politycznych - powiedziała 17-latka. - Polska nie wyznaczyła nawet daty osiągnięcia neutralności klimatycznej. Jesteśmy bardzo w tyle, jeśli chodzi o politykę klimatyczną - dodała.
Inni uczestnicy protestu mówili o strachu przed policją w związku z jej działaniami wobec demonstrujących. - Władza jest dla obywateli i nie powinno być tak, że ludzie muszą się bać władzy. Że boję się widząc policjanta na ulicy. Że nie mogę ufać ludziom, którzy przysięgali mnie chronić. Że moi przyjaciele obrywają za nic gazem - powiedział licealista, który z grupą innych uczestników siedział przed kordonem i radiowozami na ulicy. - Boję się policji, ale nie dam się zastraszyć. To tylko forma represji - dodał.
- Ja raz oberwałem gazem i mam wezwanie na komendę - dodał drugi z grupy młodych mężczyzn. Pomimo tego nie zrezygnował z udziału w kolejnych protestach. - Nie można się poddać. Trzeba iść dalej - podkreślił.