Gazeta.pl jest partnerem „Morskich opowieści" – marszu Mateusza Waligóry wzdłuż Bałtyku. Co tydzień będziemy relacjonować postępy jego podróży, a także publikować wywiady dotyczące przyszłości i przeszłości Morza Bałtyckiego.
Mateusz Waligóra to specjalista od podróży w najbardziej odludne części świata – na rowerze przejechał australijską Canning Stock Route, jedną z najtrudniejszych dróg wytyczonych przez człowieka, a pieszo jako pierwszy człowiek przeszedł mongolską część pustyni Gobi. Od dwóch lat zmienił nieco profil swoich wypraw, przynajmniej na razie – przed rokiem przeszedł wzdłuż Wisły od jej źródła aż do ujścia, a teraz wyruszył ze Świnoujścia, skąd maszeruje na wschodnią granicę polskiego wybrzeża – do Piasków na granicy z Rosją.
Śledź wyprawę Mateusza Waligóry: facebook.com/MateuszWaligoraOfficial.
Mateusz Waligóra: W ubiegłym roku poszedłem wzdłuż Wisły od jej źródeł aż do ujścia w Bałtyku. Po dotarciu do celu poczułem, że wcale nie muszę jeździć na dalekie pustynie albo wysokogórskie płaskowyże, aby przeżywać emocjonujące przygody. To wtedy zdecydowałem, że kolejnym razem doga także poprowadzi mnie przez Polskę – pieszo wzdłuż wybrzeża Morza Bałtyckiego.
I wcale nie musi być, nie o to w tym chodzi. Zacznę od potrzeb natury bardzo osobistej – idę, aby się przejść. To niezmienny powód, dla którego ruszam na wszystkie wyprawy. Chcę pobyć chwilę w samotności i przy okazji doświadczyć przestrzeni, której nie oferuje żadne inne miejsce w Polsce. Kiedy jesteśmy w górach, zawsze coś przesłania nam horyzont – inne pasmo górskie, grań, las. A gdy pojedziemy nad morze i spojrzymy na północ, zobaczymy jedynie olbrzymią przestrzeń, czyli taką, w której jestem beznadziejnie zadurzony.
To trudne pytanie, bo gdy mówię o tym, że chcę przejść kolejną pustynię, aby choć przez chwilę doświadczyć tych olbrzymich przestrzeni, to taka odpowiedź najczęściej nie jest satysfakcjonująca dla pytających. Zaczynają drążyć, jakby przestrzeń, samotność i sama potrzeba wędrowania nie były wystarczającymi powodami. Ale tak, niech będzie: chodzę po pustyniach, bo jestem zafascynowany przestrzenią, której tam doświadczam, a do której na co dzień nie mam dostępu. Wierzę, że nad Bałtykiem taki czas i taką przestrzeń odnajdę.
Jednak chodzi też o coś więcej. Gdyby to był tylko mój spacer wzdłuż wybrzeża, nie opowiadałbym o nim. Podobnie jak w przypadku poprzedniej wyprawy – Szlaku Wisły – chcę wykorzystać marsz jako pretekst do opowiedzenia kilku historii – porozmawiać z ludźmi, którzy związali z Bałtykiem swoje życie zawodowe, połączeni są z nim różnymi pasjami. Chcę posłuchać historii poławiaczy bursztynu, latarniczek, ale też naukowców, którym przyszłość naszego morza jest szczególnie bliska, którzy próbują nam wytłumaczyć, co się z nim dzieje teraz i co stać się może w nieodległej przyszłości.
Bałtyk bez tłumów? Oto urokliwe 'dziury' nad polskim morzem Fot. Tomasz Waszczuk / Agencja Wyborcza.pl
Bałtyk jest morzem absolutnie wyjątkowym. Najmłodszym na świecie, najsłodszym, bardzo płytkim, ale położyłbym nacisk na inną jego cechę. Mówi się, że Bałtyk jest morzem niemal śródlądowym. Oznacza to, że wszystko, co do niego wpłynie, pozostanie tam bardzo, bardzo długo, nawet przez 30 lat, bo tyle średnio trwa w Bałtyku wymiana wód przez bardzo wąskie i płytkie cieśniny duńskie łączące go z Morzem Północnym.
Chciałbym więc znaleźć odpowiedź na pytanie, czy za kilkadziesiąt lat Morze Bałtyckie nie zmieni swojej nazwy na Morze Martwe. Może stać się tak m.in. dlatego, że wciąż wpływają do niego ogromne ilości zanieczyszczeń, w których skład wchodzą fosfor i azot. To one sprzyjają zakwitaniu sinic, glonów szkodliwych nie tylko dla nas, lecz także dla całego morskiego życia. Z ich powodu światło nie dociera głębiej, a bez światła nie rozwija się życie.
Gdy szedłem wzdłuż Wisły, dowiedziałem się też trochę więcej o tym, co z nią oraz innymi rzekami wpływa do morza. Z nurtem polskich rzek w 2019 r. do Bałtyku wpadło 61,9 t cynku, 47,5 t miedzi, 1,7 t ołowiu, 46,1 t niklu, 3,8 t chromu, 100 kg rtęci, 500 kg kadmu. I te związki nie znikną z morza w ciągu 30 lat, bo osiadają na dnie, nie są wypłukiwane, przenikają do ryb i innych organizmów.
To niewidzialny wróg, a we wszystko, czego nie widać, trudno uwierzyć. Powstaje poprzez rozdrabnianie i degradację tworzyw sztucznych, ale też w wyniku prania syntetycznych ubrań, ścierania się opon samochodów czy z mikrogranulek dodawanych do kosmetyków.
Niektóre badania dowodzą też, że jeszcze mniejsze drobinki, nanoplastiki, w jakiś sposób przenikają do mózgów ryb i mają wpływ na ich zachowanie.
Dla niedowiarków mam konkretne dowody – widziałem je, gdy maszerowałem wzdłuż Wisły. Mam wrażenie, że nie wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że to, co znajdzie się w rzece, z dużym prawdopodobieństwem dopłynie aż do morza, np. puszki. Puszka po konserwie rozkłada się w morzu 100 lat. Puszka po piwie – 200. Zwykła plastikowa butelka jeszcze dłużej – nawet 450 lat.
Mam wrażenie, że wielu z nas się wydaje, że nasze codzienne wybory i decyzje nie mają na nic wpływu. A już na pewno nie na miejsca, do których nigdy się nie wybierzemy, np. na pustynię Gobi czy na pogranicze Himalajów i Karakorum. W naszych wyobrażeniach niejednokrotnie są to miejsca przyrodniczo dziewicze, ledwie dotknięte ludzką ręką. Ale to nieprawda. Cały czas nie potrafimy zrozumieć albo odrzucamy od siebie tę myśl, że nasze działania w bardzo dużym stopniu oddziałują na to, co dzieje się dziesiątki tysięcy kilometrów stąd. Wszystko, co robimy tutaj, ma globalne konsekwencje. Obserwuję je od wielu lat – w Himalajach indyjskich, gdzie zimą nie zamarzają już rzeki, albo w Peru i Boliwii, gdzie topią się górskie lodowce, a w kranach brakuje wody.
W ubiegłym roku planowałem kolejną wymagającą wyprawę, chciałem przejść całą Australię, ale pandemia zatrzymała mnie w domu. To właśnie wtedy usłyszałem, że grozi nam susza. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego media mówią o suszy, a za oknem pada deszcz. Często powtarzam, że wyprawa wzdłuż Wisły był niechcianym dzieckiem pandemii, ale dziś, rok po tamtej przygodzie, zdaję sobie sprawę, jak wielki wpływ miała na moje życie oraz jak wielką moc ma opowiadanie historii o zmianach, które dotyczą nas wszystkich. Bo angażuje nas to, co bliskie, z czymś bliskim możemy się łatwo identyfikować, łatwiej niż ze zmianami klimatu na pustyni Gobi.
Bałtyk, plaża Jelitkowo Fot. Bartosz Bańka / Agencja Wyborcza.pl
Absolutnie nie, wciąż są dla mnie priorytetowe, dostarczają mi największej satysfakcji, w przyszłym roku spróbuję dojść na nartach na biegun południowy. Jestem jednak pewien, że te skomplikowane i trudne wyprawy będę przeplatał wędrówkami po Polsce, w trakcie których będziemy rozmawiać o tym, jak zmienia się nasza planeta. To oczywiście też nieco egoistyczne, bo dzięki takim wyprawom bardzo dużo się uczę.
Mogę tak wnioskować z kilku powodów. Kiedy szedłem wzdłuż Wisły, często słyszałem: "Panie Mateuszu, gdyby pan szedł przez tę Australię, to byłoby to kompletnie dla mnie nieinteresujące, ale tak codziennie zaglądam na Facebooka, gdzie opisuje pan wyprawę, w oczekiwaniu na relację, wiadomość, zdjęcie publikowane każdego dnia, bo ja się z tym bardzo identyfikuję". Takie komentarze w mediach społecznościowych są chyba najlepszym potwierdzeniem tego, że to rzeczywiście wzbudza wielkie zainteresowanie. No i jest jeszcze książka z ubiegłej wyprawy – "Szlak Wisły. 1200 km pieszej przygody", której nakład lada chwila się wyczerpie.
Pewnie, najlepiej szkoła, ale z jakiegoś powodu to nie działa, system nie jest efektywny. Podczas prac nad książką „Szlak Wisły" sprawdziliśmy, ile miejsca poświęcono Wiśle w szkolnych podręcznikach. Pragnę tylko przypomnieć – Wisła, najdłuższa polska rzeka, z ogromną historią i znaczeniem, jedna z ostatnich takich rzek w Europie. Otóż w podręcznikach do geografii jest o niej zaledwie kilka zdań. Jak zatem mamy dbać i troszczyć się o coś, czego nie znamy? Jeśli czegoś nie znamy, to nam na tym nie zależy, a jeśli nam na czymś nie zależy, to najczęściej mamy to gdzieś.
System edukacji nie jest efektywny – to fakt. A zatem każdy z nas powinien żyć z poczuciem wewnętrznej misji, zdobywać informacje na temat środowiska i zmian klimatu, by potem przekazywać te informacje dalej. Marsz wzdłuż Wisły, a teraz wzdłuż Bałtyku traktuję więc po części jako moją osobistą misję, jako coś, co mnie bardzo wzbogaca – wzmacnia moją świadomość dotyczącą miejsca, w którym żyję. To z kolei uczy mnie patrzenia na to miejsce w sposób dalekowzroczny.
A dziś to tykająca bomba, która może grozić katastrofą ekologiczną na niespotykaną skalę. Dlatego ważne, abyśmy podejmując codzienne, proste decyzje, wybierając polityków, którzy podejmują je w naszym imieniu, myśleli z wyprzedzeniem. Bo to właśnie dzieci, które w szkołach nie dowiadują się dziś niczego o Wiśle i Bałtyku, będą przyszłymi politykami, którzy zdecydują o przyszłości naszej i całego kraju. Jeśli mogę choć trochę przyczynić się do tego, aby miały większą świadomość, to ten marsz ma sens.