Pretekstem do rozmowy z Marcinem Jamkowskim - dziennikarzem, fotografem, nurkiem, byłym redaktorem naczelnym National Geographic Polska - są "Morskie Opowieści", wyprawa Mateusza Waligóry wzdłuż Bałtyku.
To Jamkowski w 2004 r. kierował ekspedycją, która zbadała wrak „Steubena", statku zatopionego pod koniec II wojny światowej. Na jego pokładzie zginęło wówczas ponad 4 tys. osób - była to jedna z trzech największych tragedii morskich w historii ludzkości. Wszystkie trzy miały miejsce na Bałtyku. Jamkowski opowiada o podwodnych cmentarzykach, katastrofie ekologicznej, która może wydarzyć się w każdej chwili i morzu, które zmienia się na naszych oczach.
Marcin Jamkowski: Kolega dał mi cynk, potem informację potwierdziła Polska Marynarka Wojenna. Długo się nie namyślając, poleciałem do Waszyngtonu, żeby przekonać centralę National Geographic do zorganizowania wyprawy. Nigdy wcześniej ani później Amerykanie nie zainteresowali się polskim tematem w takim stopniu - w końcu Polska to nie Brazylia, ani Australia, nie mamy lasów deszczowych i raf koralowych. Gdy powiedziałem, na co natrafiliśmy, dostałem pełną swobodę działania, Amerykanie przysłali swoich najlepszych ludzi i futurystyczny sprzęt. A kiedy nagle się okazało, że trzeba wynająć statek za 100 tys. zł, zastanawiali się ledwie parę sekund. Spędziliśmy na morzu dwa tygodnie nurkując na wraku, a ja pojechałem też do Rosji i do Niemiec, by odnaleźć świadków wojennych wydarzeń. Warunki pracy – prawdziwa bajka!
"SS General von Steuben" był jednym z trzech największych statków, które zatonęły na Bałtyku w zimie 1945 r. Mówi się, że podczas operacji "Hannibal" Niemcy ewakuowali ponad 2 miliony ludzi z Prus Wschodnich i Kurlandii na zachód do Rzeszy. Użyli do tego tysiąc jednostek pływających. Rosjanie jednak nie próżnowali - zatapiali niemieckie statki i okręty, w sumie na dno posłali ponad 40 tys. osób. Liczby nie są pewne, ale szacuje się, że ponad 6 tysięcy osób zginęło na "Wilhelmie Gustloffie", 6 tysięcy na "Goi". Te dwa wraki zostały odnalezione wcześniej. Przez lata nie znane było miejsce zatopienia "Steubena", na którym miało zginąć przynajmniej 4 tys. osób. Napisałem o tym książkę "Duchy z głebin Bałtyku. Steuben, Gustloff, Goya".
Trzy największe katastrofy morskie w historii ludzkości, każda większa niż Titanic. Zadziwiający był fakt, że mało kto na świecie znał tę historię. A nawet i w Polsce wiedza o tamtych wydarzeniach była słaba.
Niemcy wstydzą się tego tematu, bo przecież to oni byli agresorami, więc nie wypada im się skarżyć, że bywali i ofiarami. Rosjanie też się nie chwalą, w końcu oprócz wojskowych na dno posłali też wielu cywilów. A na dokładkę swojego bohatera, który jako młody dowódca okrętu podwodnego zatopił "Gustloffa" i "Steubena", zamiast odznaczyć, wysłali na Syberię. Aleksandra Marinesko po wojnie oskarżono o jakąś bzdurę – o kradzież brykietów torfu opałowego, i dwa lata spędził w obozie na Kołymie, wrócił stamtąd jako wrak człowieka. Dla obu państw temat jest więc niewygodny.
Marineskę w swojej książce "Idąc rakiem" w kiepskim świetle przedstawił potem Günter Grass. Zbierając materiały do reportażu dla National Geographic i do książki, spotkałem się w Rosji z dziećmi Marineski. Były wściekłe na Grassa. Zaproponowałem, żeby napisały do niego list, a jakoś spróbuję go dostarczyć. Tatiana, córka Marineski, napisała: "Może się panu wydawać, panie Grass, że podchodzę do pana książki z uprzedzeniem. Ale tak nie jest. Nie zgadzam się po prostu z charakterystyką mojego ojca. Z tym, że pan go pokazuje jako pijaka i babiarza. Można by sobie tylko pomyśleć, że żyje pan wśród wiecznie trzeźwych facetów, którzy nienawidzą kobiet". Z dostępnych informacji wiadomo, że Marinesko uwielbiał na lekkim rauszu przebywać w towarzystwie dam. Ale nie to było jego najważniejszą cechą - wykazywał się męstwem, a załoga go uwielbiała. Wysłałem kopię tego listu do wydawcy Grassa, odpowiedź nigdy nie nadeszła.
Rozgadałem się, a chodzi mi głównie o to, że Bałtyk to naprawdę fascynujące miejsce, niesłusznie niedoceniane.
W bałtyckiej wodzie jest mało tlenu, soli i brakuje w niej pewnego małża, który żyje praktycznie we wszystkich innych morzach. Nazywa się świdrak okrętowowiec i zżera drewno. Gdy na Karaibach zatonie galeon, po krótkim czasie zostają z niego jedynie metalowe fragmenty, które obrasta koral. Był statek, nie ma statku. Natomiast w Bałtyku to drewno wygląda na nietknięte. Nurkowałem kiedyś niedaleko Westerplatte na wrakach pochodzących z czasów bitwy pod Grunwaldem. Wraki sprzed 600 lat! Oczywiście, nadgryzają je kolejne sztormy, ale mimo wszystko wciąż można zobaczyć mnóstwo ciekawych rzeczy.
Bałtyk jest bardzo ciekawym morzem do nurkowania również dlatego, że działa się na nim wielka historia. Różne mocarstwa walczyły tu o wpływy i, mówiąc kolokwialnie, po prostu się tłukły. Taka Szwecja - miała ambicje imperialne, więc zaczęła budować wielkie statki. Jednym z nich był "Mars", prawdziwy gigant, największy okręt, jaki pływał w XVI w. po Bałtyku. Zatonął podczas bitwy - najpierw stanął w płomieniach, później doszło do wybuchu prochu. Wśród znakomitych nurków, którzy pracowali przy jego inwentaryzacji, znalazł się Polak, Tomek Stachura. Opowiadał, że "Mars", który przeleżał w wodzie 450 lat, wyglądał, jakby zatonął wczoraj. Miał dwa rzędy armat z każdej strony, bogate złocenia, w środku znaleziono cztery tysiące monet.
Kolejna sprawa - praktycznie wszędzie na Bałtyku da się nurkować, bo przeciętna głębokość to 30-60 metrów. Na takim Morzu Śródziemnym odpływasz sto metrów od brzegu i masz pod sobą kilometr wody. Jeśli nie dysponujesz batyskafem, a na pokładzie nie przebywa akurat kapitan Cousteau, niewiele osiągniesz. A w Bałtyku hektary morza są dostępne dla nurków.
No właśnie nie. Badania podmorskie są sponsorowane głównie przez firmy naftowe. Na takim Morzu Północnym nie ma już praktycznie tajemnic, bo sprawdzają je Brytyjczycy, Norwegowie, Duńczycy, Holendrzy. Zanim postawią platformę, muszą bardzo dokładnie zbadać dno - przy takich okazjach znaleziono olbrzymią liczbę wraków. A na Bałtyku? Dwa gazociągi na krzyż, jedna platforma wiertnicza i to wszystko. A i tak, gdy Petrobaltic - spółka Lotosu - stawiała platformę, odkryli wrak jedynego hitlerowskiego lotniskowca, "Graffa Zeppelina".
Pod koniec lat 90. Bałtyk się wtedy dopiero otwierał, bardzo długo nie można było w nim nurkować, bo był strefą nadgraniczną. W dodatku Polacy w ramach Układu Warszawskiego pozostawali w gotowości, by spełnić rolę przewidzianą dla nas w przypadku konfliktu socjalizmu z kapitalizmem.
Polskie jednostki nurkowe miały zaatakować Bornholm. W Jastarni powstał nawet wielki ośrodek szkolenia płetwonurków wojskowych. Stoi do dziś i niszczeje. Nurkowanie w Bałtyku było więc przez lata zarezerwowane dla wojska.
Kiedy zaczęło się to zmieniać, nikt za bardzo nie wiedział, co w tym morzu leży i gdzie by tu popłynąć. Trafiłem do Andrzeja Sali, miał swoją bazę właśnie w tym ośrodku w Jastarni. Ewidentnie miał olbrzymią wiedzę na temat wraków! Zawiózł nas w kilka miejsc, przede wszystkim na wrak "Wichra", który został zbombardowany przez niemieckie lotnictwo w pierwszych dniach II wojny światowej i zatonął przy wejściu do helskiego portu. Leży bardzo płytko, jest kompletnie rozwalony, jego fragmenty rozsypały się, tak samo jak pociski, które wiózł. Poczułem wtedy, że to bardzo ekscytujące, pomimo że woda jest zimna i niewiele widać. Zacząłem pływać na inne wraki, trafiać na szyprów, którzy podejrzewali, że gdzieś coś leży, bo w pewnych miejscach haczyły im się sieci. Potrafiłem pojechać z Warszawy na jeden dzień do Łeby - noc w samochodzie, dzień na statku i pod wodą, druga noc powrotna. Było to dosyć obciążające. Do nurkowania wciągnąłem też żonę. Kiedyś nawet była ze mną na pokładzie w siódmym miesiącu ciąży - mocno nas wyhuśtało, luty, ścielące się mgły, dwa stopnie powyżej zera… No pasja i tyle!
Opowieści było niewiele. Wiedzieliśmy, że na naszym morzu doszło do jakichś tragedii, ludzie mówili, że był jakiś "Gustloff", ale niewielu wiedziało, o co z nim właściwie chodziło. Wiedzieliśmy, że był częścią jakiejś operacji i zatonął podczas wycofywania się Niemców, znaliśmy nawet jego położenie, bo tuż po zakończeniu wojny nurkowali tam Rosjanie, ale nie można było tam pływać - to dość daleko od brzegu, trzeba było mieć pozwolenie, bo wrak leżał poza pasem przybrzeżnym. Każda próba nurkowania dotykała też wielkiej polityki. Niemcy mówili: "nie naruszajcie naszych cmentarzy". Polacy odpowiadali: "przecież to wyście tę wojnę zaczęli". Bitwa trwała w najlepsze. Niemcy przez lata zabiegali, by wraki okrętów, na których doszło do największych tragedii, zostały uznane za cmentarze wojskowe i objęte specjalną ochroną. A to oznaczało zakaz nurkowania.
Legalnych wypraw było bardzo niewiele. Organizowało je Centralne Muzeum Morskie i były to wyprawy badawcze np. oceniające stan zachowania wraku. Za to towarzystwo nurkowe aż huczało od plotek, że ktoś tam na "Gustloffie" był, coś wyciągnął, gdzieś sprzedał. Sam nawet kiedyś popłynąłem na taką nielegalną wyprawę, jako dziennikarz chciałem się przekonać, jak to wygląda. Nie działo się nic niestosownego, ludzie zeszli pod wodę, wrócili, porozmawiali o tym, co widzieli i popłynęli do domu.
Istnieje legenda o flocie hanzeatyckiej, która płynęła do Gdańska, i którą wykiwali polscy korsarze. Mianowice, wymyślili, że zapalą ogniska imitujące latarnie morskie i dzięki temu sprowadzą statki na mieliznę, a potem zatopią. Pisał o tym kiedyś dyrektor Muzeum Morskiego, profesor Jerzy Litwin. Bardzo mnie to zaciekawiło, już sobie wyobrażałem jak znajdujemy całą flotę Hanzy leżącą gdzieś na dnie koło na przykład Chałup… Zanim zacząłem montować ekipę na poszukiwania, poprosiłem jednak o pomoc doświadczonego historyka-archiwistę. Ekspert znał średniowieczny niemiecki, czytał biegle teksty pisane gotykiem, zamknął się na dwa tygodnie w archiwach i wrócił z odpowiedzią, że wspomniana flota rzeczywiście została zaatakowana, ale… osiadła na mieliźnie, korsarze splądrowali okręty, a później puścili je z dymem. Jedyne, co mogło tam zostać, to stępki na płytkiej wodzie. Szkoda!
Ale perełki ciągle się trafiają. Kilka lat temu w pobliżu Helu znaleziono wrak starego żaglowca. Stoi nietknięty na dnie tuż poniżej głębokości 60 metrów. Ma nietknięte maszty, a na tych masztach wiszą pojedyncze liny, w dodatku zaczepiły się na nich sieci rybackie. Siadasz na dnie, patrzysz w górę na powiewające na masztach sieci i myślisz sobie o „Czarnej Perle" z "Piratów z Karaibów". Absolutnie fantastyczne wrażenia!
W Bałtyku jest jeszcze dużo drewnianych wraków z XV, XVI wieku. Finowie w zasadzie co roku znajdują piękny, stary statek z armatami, ale rzadko już coś wydobywają, bo mają takich pod dostatkiem, a to droga zabawa.
To już nie te czasy. Każda jednostka na morzu jest monitorowana, do największych cmentarzysk nie można zbliżać się na odległość 500 metrów, codziennie przelatuje nad nimi samolot Straży Przybrzeżnej.
Jeszcze kilkanaście lat temu to było możliwe. Tuż po naszej wyprawie wrak "Steubena" odwiedzili po cichutku Szwedzi. Zrobili to, czego my nie chcieliśmy z uwagi na szacunek dla zmarłych – weszli do środka. Jednym z nurków był lekarz, opowiadał mi, że w środku zobaczyli stosy kości. Ostatnio widziałem zdjęcia z wnętrza "Goi". Przerażające sceny – brązowy muł, a z niego wystająca czaszka, piszczel, żebro, wszystko porozrzucane. Uważam, że powinno się tam nurkować raz na dziesięć lat. Zanieść wieniec, zadumać się, sprawdzić, czy wrak się nie rozpada i czy nie wydostaje się z niego paliwo.
Dużo. Zwłaszcza na "Stuttgarcie" i "Frankenie". Ze "Stuttgartu" trochę już wyciekło i leży na dnie w wielkich kałużach. „Franken" jest większym problemem. Płynął z dużą ilością uzbrojenia, ale też z ogromną ilością mazutu - paliwa.
Nikt tego nie wie, rozbieżności w prognozach są spore, wynoszą od 1,5 mln litrów do nawet 6 mln. Ten mazut powolutku wycieka, widać to nawet gołym okiem - w wodzie tworzą się pawie oczka.
W Zatoce Gdańskiej, kilka mil morskich na południowy-wschód od Mierzei Helskiej. Jego zardzewiały kadłub pewnego dnia załamie się pod własnym ciężarem. Trzeba coś z tym zrobić, i to szybko.
To potwornie kosztowna operacja, więc na razie wszyscy nabierają wody w usta. Politycy, jak to politycy: jeśli się nie pali, to nie mówią, że jest gorąco.
Kadłub "Frankena" może załamać się w każdej chwili. Może się to wydarzyć za miesiąc, może za kilka lat, ale kilkudziesięciu na pewno nie wytrzyma. To jest wrak, który się rozlatuje. Kiedy korozja dotrze do zbiorników, mazut zacznie się wylewać. Jeśli dziura będzie mała, to może ktoś podpłynie i zacznie odpompowywać paliwo.
Grozi nam gigantyczna katastrofa ekologiczna. Jak w Zatoce Meksykańskiej po awarii platformy naftowej Deepwater Horizon. Tylko, że nasza katastrofa jest spodziewana. Nie będzie żadnego zaskoczenia. Są nawet przygotowane scenariusze - wiemy, co stanie się z trójmiejskimi plażami, ekosystemem w Zatoce Gdańskiej i Zatoce Puckiej.
Ale to nie wszystko. Drugim poważnym zagrożeniem dla Bałtyku jest broń chemiczna i amunicja, które zostały wrzucone do morza po obu wojnach światowych. Są nawet zaznaczone miejsca, w których leżą, ale nie wiadomo, jak je zutylizować. Na razie od czasu do czasu jacyś biedni rybacy wyciągną bryłę iperytu i słyszymy w telewizji o poparzeniach.
Pojawiają się pomysły: jest nawet projekt barki, która miałaby się zająć utylizacją tych substancji. Ale o czym my właściwie mówimy - premier Morawiecki cztery lata temu obiecał wybudować nowy prom w Szczecinie i do tej pory nic się nie wydarzyło. A tutaj: nowoczesna barka, amunicja, broń chemiczna, I wojna światowa. To brzmi jak science-fiction, niestety.
Dno Bałtyku to płaska pustynia. Nie ma skał, nie ma raf. Gdy kiedyś nurkowało się na stojących tam wrakach, pływało się obok ławic dorszy. Ryby skrywały się we wrakach, żywiły i rozmnażały. Dziś jest ich już niewiele. Dorsze znikają na naszych oczach.
Z roku na rok obserwuję też rosnącą antropopresję. Coraz więcej turystów przyjeżdża na Bałtyk, zostawia śmieci, powstają coraz większe hotele. Mimo tego nie widzę, by rosło zainteresowanie samym morzem jako ekosystemem - dla większości Bałtyk wciąż jest egzotyczny, trochę ciemny, trochę zimny, mam wrażenie, że nikogo z odwiedzających nie interesuje, jaki będzie jego los.
Z poziomu dna widać jeszcze jedną rzecz - sieci widmo. Wrak "Steubena" był nimi szczelnie pokryty. Sieci drobne, grube, żyłki, brrr! Dla nurka to śmiertelne niebezpieczeństwo. Casem takie zerwane sieci odczepiają się od wraku i zaczynają dryfować w toni. To tzw. sieci widma. Łapią ogromne ilości ryb. Praktycznie nikt ich nie wyciąga. Ryby, a także morświny i foki zaplątują się w nie i duszą. Giną w męczarniach.
Bo to olbrzymie koszty. Wszystko, co związane z Bałtykiem, jest bardzo, bardzo drogie.
Z niskobudżetowych projektów bardzo podobają mi się działania WWF-u. Przedstawiciele tej organizacji dbają o foki i montują na sieciach rybaków pingery, urządzenia emitujące dźwięki słyszalne tylko przez morświny. Rybacy mogą więc łowić ryby dalej, a tych kilkaset morświnów, które wciąż żyje w Bałtyku, ma większą szansę na przetrwanie. Tylko że ryb też niedługo może już nie być, populacja dorsza przekroczyła krytyczną liczbę i z ostatnich doniesień wynika, że nie ma już szans się odrodzić. Jak szybko czegoś nie zrobimy, to zostaną nam do opowiadania tylko dobre historie.
*Marcin Jamkowski - absolwent Wydziału Chemii Uniwersytetu Warszawskiego. Dziennikarskie szlify zdobywał w latach 90., pracując przez osiem lat w działach nauki i reportażu Gazety Wyborczej. W latach 2002-2007 był zastępcą i redaktorem naczelnym "National Geographic Polska". Odszedł z "NG", by wyjechać na roczne stypendium Fundacji Knighta do USA, podczas którego studiował na MIT i Harvardzie m.in. reżyserię i scenopisanie. Po powrocie założył kolektyw fotograficzny Adventure Pictures, w którym działa do dziś.