15 lat na Antarktydzie. Piotr Kuźniar: Kończy się pewna epoka. Zmiany widać gołym okiem

Na wodach całego świata mamy do czynienia z gospodarką rabunkową. Nie inaczej jest na Antarktydzie. Przeławiamy oceany, nie trzymamy się limitów, łowimy kalmary, których jeszcze nie nazwaliśmy - mówi Piotr Kuźniar, skiper jachtu Selma Expeditions.

Rozmowa jest częścią cyklu Gazeta.pl na Antarktydzie. Popłynęliśmy tam, żeby opowiedzieć o zmianach zachodzącym w miejscu, od którego zależy przyszłość naszej planety. Naszymi przewodnikami są żeglarze, którzy odwiedzają Antarktydę regularnie od kilkunastu lat. Partnerami wyjazdu są Selma Expeditions oraz Wydawnictwo Otwarte.

Zapis relacji z wyprawy znajdziesz TUTAJ

Piotr Kuźniar żegluje od 1978 roku, kapitan jachtowy od 1990. Płetwonurek, przyrodnik, entuzjasta rejsów polarnych, zafascynowany przyrodą Arktyki i Antarktyki. Prowadził wyprawy żeglarskie po Morzu Arktycznym, Grenlandzkim, Barentsa, Norweskim, Bellingshausena, Oceanie Lodowatym. Razem z Małgorzatą Wojtaczką i Krzysztofem Jasicą jest współwłaścicielem jachtu „Selma Expeditions". W 2015 r. razem z załogą pobili żeglarski rekord świata, dopływając najdalej na Południe - do Zatoki Wielorybów na Morzu Rossa.

Dominik Szczepański: Na Antarktydę pływasz regularnie od 15 lat. Jak się zmieniają miejsca, które odwiedzasz?

Piotr Kuźniar: Chciałbym zaznaczyć, że mogę opowiedzieć o obserwacjach, które prowadzę nieuzbrojonym okiem. Żeby dokładnie zrozumieć zmieniającą się Antarktydę, trzeba by się zagłębić w dostępne raporty z badań naukowców, a niekiedy jeszcze trochę poczekać, bo wiele ważnych programów badawczych jest w toku.

Czy zmiany klimatu widać gołym okiem?

To, że jeden rok jest cieplejszy czy zimniejszy, nie musi być od razu efektem zmian klimatu i na ogół nie jest. Fluktuacje są czymś normalnym. Trzeba patrzeć krytycznie.

Ale niektórym rzeczom nie sposób zaprzeczyć. Lodowce wyraźnie się cofają. Na początku nie docierało to do mnie, ale teraz, przepływając przez różne cieśniny, w których lodowce były wcześniej zanurzone w morzu - i nie zależało to bynajmniej od pływów - widzę, jak lód cofnął się na skały, 15-20 metrów od brzegu.

To skala mikro. Zmiany w skali makro widać choćby wokół Wyspy Charcota. Gdy odwiedziliśmy jej okolice w 2008 r., była jeszcze połączona z Półwysep Antarktycznym lodowcem szelfowym Wilkinsona. Ale już wtedy widzieliśmy, że ten szelf się sypie. Dziś nie ma po nim śladu.

W tym okresie rozsypały się również lodowce szelfowe Larsena i Ronne. Cieliły się olbrzymimi górami lodowymi, które zagroziły Georgii Południowej.

Jak duże były?

Większe od samej wyspy, a ta jest ponad dziesięć razy większa od Wrocławia. Jedna z tych gór utkwiła po zachodniej stronie Georgii i topniała przez 2-3 lat utrudniając żeglugę.

Kilka lat temu na Morzu Weddella odkryto dużą kolonię pingwinów cesarskich. Ale już jej nie ma, pingwiny zginęły lub rozproszyły się, po tym jak ocielił się lodowiec szelfowy i ich kolonia odpłynęła wraz z górą lodową.

Na Morzu Rossa, najzimniejszym na świecie, wielka góra lodowa przyblokowała pingwinom dostęp do wody. Również i wtedy wiele z nich zginęło.

Takie małe katastrofy zdarzają się ciągle, ale ich suma jest już duża.

A co z deszczem? Pada częściej niż kiedyś?

Styczeń w roku, w którym zaczęła się pandemia, był fatalny. Normalnie o tej porze pogoda w okolicach Wyspy Brabant jest słoneczna. Jeśli już pada, to raczej śnieg. Ale w tamtym styczniu niebo było pochmurne, słoneczne dni pojedyncze. Ciągle lał deszcz. Z kim bym nie rozmawiał, każdy przyznawał, że czegoś takiego nie pamięta.

Jak zmieniły się przez te 15 lat populacje zwierząt? Co zauważyłeś?

Często odwiedzamy pingwiniska w Port Charcot. To pierwsze miejsce po dopłynięciu na Antarktydę, gdzie można spotkać pingwiny Adeli. Nie widuję ich tam już od dawna, zostały tylko białobrewe i antarktyczne.

Kilka mil dalej na południe, na Wyspie Petermann, „adelek" również jest coraz mniej. Białobrewe lepiej znoszą zmieniające się warunki i mają bardziej urozmaiconą dietę - nie muszą polegać tylko na krylu.

Co jeszcze zauważasz?

Temperatura wokół Półwyspu Antarktycznego znacznie się podniosła. Mam wrażenie, że w dolinkach i zatokach na czubku Półwyspu Antarktycznego cielące się góry lodowe są większe niż wcześniej. Kilkanaście lat temu góra lodowa o długości 50 metrów zdarzała się co jakiś czas, a teraz widujemy takich mnóstwo.

Co z wielorybami?

Wracają. Przyrost nie jest szybki, ale widoczny. Humbaków jest coraz więcej. Połowy wielorybów zakończyły się pod koniec lat 50. gdy przestały się opłacać na skalę przemysłową. Widuję za to mniej wali karłowatych, które żerują na granicy paku lodowego, gdzie szukają kryla. Może to tylko chwilowa zmiana, zobaczymy.

Należy pamiętać, że z powodu rzezi wielorybów, wzrosła populacja kryla. A dzięki temu, że wolnego pokarmu jest więcej, szybko powiększyły się kolonie pingwinów i fok. Dziś zdjęcia z Georgii Południowej, gdzie pingwinów są setki tysięcy, zachwycają wszystkich, ale jeszcze w latach 40. ubiegłego wieku kolonie były znacznie mniej okazałe.

A co z krylem, którym na Antarktydzie żywią się wszyscy? Z niektórych badań wynika, że jego olbrzymia populacja przesuwa się na południe, gdzie jest zimniej i więcej lodu.

Śledząc historie połowów kryla, uważam, że mamy do czynienia z gospodarką rabunkową. Podobnie jest z rybami. Mam wrażenie, że kwoty połowów ustala się tak, żeby wszyscy byli zadowoleni, a politycy zgarnęli głosy od rybaków i ich rodzin. W dodatku nie wierzę w dokładność raportów ani kontroli. Nie widzę wielu łowisk, które są dobrze zagospodarowane. Kwoty połowowe zmniejsza się często dopiero wtedy, kiedy w danym miejscu zaczyna brakować kryla czy ryb Gdy lokalny ekosystem się załamuje, trzeba znaleźć kolejny do eksploatacji.

Nie jest żadną tajemnicą, że rosyjskie statki nie zwracają uwagi na limity połowowe. Dopóki na każdym statku nie ma inspektora, w dodatku uczciwego, niewiele się zmieni.

Widujesz statki łowiące kryla?

Kiedyś ich widok był czymś normalnym, bo łowiły akurat w miejscach, które mijali dopływający na Antarktydę turyści. Ale widok połowów rodził pytania, więc teraz łowi się kawałek dalej. Kryla poławia się za pomocą ssących rur, które oprócz niego pobierają też inne organizmy.

Pamiętam, gdy w 2017 r. płynęliśmy w stronę Falklandów. Pewnej nocy zobaczyliśmy na horyzoncie łunę. Kolejnej nocy powiększyła się.

Co było jej źródłem?

Nie mieliśmy pojęcia. Aż w końcu wpłynęliśmy między statki poławiające kalmary. Łowi się je tak, że do wody opuszcza się liny z haczykami, kalmary wabi się światłem i gdy podpływają, to nabijają się na haczyki. Potem ściąga się je z nich na żywca, ćwiartuje i przekazuje do bazy.

Skala tych połowów jest ogromna. Tamte statki były chińskie, wiedzieliśmy je przez cały dzień, w trakcie którego przepłynęliśmy jakieś 80 mil. I przez ten cały czas w zasięgu wzroku mieliśmy kilkanaście statków. Jedne znikały, pojawiały się następne. Łowiły na skraju argentyńskiej strefą ekonomicznej, na pełnym oceanie, formalnie więc były poza wszelką jurysdykcją.

Warto dodać, że znamy setki gatunków kalmarów, ale, podobno, to zaledwie kilka procent wszystkich, które są do odkrycia. I może tak już zostanie, bo je zjemy, zamiast zidentyfikować, opisać i chronić.

Oceany i morza stają się pustyniami. Jasne, w Europie słyszy się o tym coraz więcej, edukuje społeczeństwo, ale jakie znaczenie ma to dla biednego brazylijskiego rybaka, który pływa rozlatującą się łodzią i bez ryb nie przeżyje? To banał, ale dopóki nie zapewnimy takim ludziom warunków do godnego życia, nic się nie zmieni. Dopóki świat jest biedny, nie pomyśli, że można zapłacić więcej za produkt pochodzący ze zrównoważonego połowu, o ile taki połów w ogóle istnieje.

Połowy wokół Falklandów są duże?

Ogromne. Państwo bogaci się głównie na tym, że sprzedaje prawa do swoich limitów połowowych. Czy można sobie wyobrazić, że z własnej chęci zrezygnuje z tych pieniędzy? Co do przyrody na wyspach - jest dobrze chroniona, również dlatego, że to się opłaca. Prawie wszystko na Falklandach jest prywatne, więc jeśli chcesz obejrzeć kolonię pingwinów, to musisz zapłacić właścicielowi ziemi kilkadziesiąt funtów za wstęp. Ale już to, co pod wodą, tej ścisłej ochronie nie podlega.

To trochę jak na Islandii, której rząd kończy z połowem wielorybów, bo z ekonomicznego rachunku wyszło, że bardziej opłaca się je chronić i pokazywać turystom, niż zabijać i sprzedawać ich mięso w restauracjach.

Na Wyspach Owczych co roku dochodzi do bezsensownej rzezi wielorybów. Kompletnie nie kupuję tłumaczenia, że ich zabijanie jest częścią farerskiej kultury i że bez niego ludzie stracą swoją tożsamość.

A co z turystyką na Antarktydzie? Jakie zmiany zauważasz?

Turystów jest coraz więcej i trudno przewidzieć konsekwencje tego trendu. On sam jest naturalny. Tak samo było przecież z Himalajami. Przebywanie w miejscu niezwykłym wciąż jest magnesem. Pandemia na moment zatrzymała ten proces, ale tuż przed nią mówiono, że w ciągu dwóch lat liczba statków pływających na Antarktydę ma wzrosnąć o 50 proc. Niektóre biznesy się zamknęły, niektóre opóźniły, ale nie mam wątpliwości, że turystów będzie coraz więcej. Na ogół widzą oni te same miejsca. Jest ich kilkadziesiąt. W ramach IAATO (międzynarodowego stowarzyszenia organizatorów podróży po Antarktydzie) wszyscy zastanawiają się, jak mimo tego chronić środowisko.

Kilkanaście lat temu spotkanie innego statku na Antarktydzie było w pewien sposób przyjemne, bo czuliśmy, że nie jesteśmy zupełnie sami. Dziś istnieje system rezerwacji - dzięki niemu mamy pewność, że w danym miejscu nie przekroczone zostaną dozwolone liczby statków i turystów. Zmniejsza to oddziaływanie na środowisko.

Inna sprawa - żeby biznes się kręcił, turysta na wycieczkowcu nie powinien stracić poczucia wyjątkowości, ma wierzyć, że jest w miejscu praktycznie bezludnym. Ale to przestaje być już powoli możliwe, trudno uniknąć spotkania z innym statkiem czy jachtem na trasie rejsu.

Kończy się pewna epoka w pływaniu na Antarktydę. Przestajemy być odkrywcami i coraz bardziej zaczynamy pracować w przemyśle turystycznym.

Czy Traktat Antarktyczny i protokół madrycki, które bronią przyrody, surowców i zamrażają roszczenia terytorialne do Antarktydy, są zagrożone?

To wróżenie z fusów. Ale mogę wyobrazić sobie sytuację, w której na świecie czegoś zabraknie. Jeśli będzie można to znaleźć na Antarktydzie, kto się zawaha?

Istotą Traktatu Antarktycznego tworzonego w latach 50. była idea, że ci, którzy prowadzą badania na Antarktydzie, będą w przyszłości partycypować w jej bogactwach. Tak umówili się przede wszystkim Amerykanie z Rosjanami i włączyli w to inne państwa. Ale to oznacza, że korzyści ominą biedniejsze kraje, których nie stać na wysłanie naukowców. Owszem, jeśli znajdą środki, mogą zbudować bazę, ale tylko wtedy, gdy zgodę na to wyrażą wszyscy pozostali członkowie Traktatu Antarktycznego. Nawet tutaj toczą się targi polityczne. To sprawia, że obraz Antarktydy, jako kontynentu powszechnej współpracy i braku partykularnych interesów państw staje się mitem.

Zobacz wideo Gazeta.pl na Antarktydzie
Więcej o: