Tatry za Waligórą. Kierunek: biegun. ''Widziałem rzeczy wspaniałe i obrzydliwe''

- Nie wierzę w mistycyzm gór. W podróżowaniu chodzi o przestrzeń - mówi podróżnik, który w ciągu ostatniego miesiąca przemierzył blisko 450 km znakowanych szlaków w polskich Tatrach. I wbrew pozorom nie spotkał na nich tłumów.

Gazeta.pl patronowała projektowi ''Tatrzańskie Opowieści'' Mateusza Waligóry. W trakcie wędrówki po wszystkich oznaczonych szlakach Tatr Waligóra przyglądał się przyrodzie, ludziom, zadawał pytania o przyszłość naszych gór. Jego zespół rozmawiał z pisarzami, naukowcami, przyrodnikami i przybliżał pasjonujące historie tego miejsca.

 Mateusz Waligóra jest znany przede wszystkim ze swoich wypraw w rejony polarne oraz marszów przez pustynie. Na koncie ma rowerowy trawers najdłuższego pasma górskiego świata – Andów, samotny rowerowy przejazd najtrudniejszą drogą wytyczoną na Ziemi – Canning Stock Route w Australii Zachodniej, samotny pieszy trawers największej solnej pustyni świata – Salar de Uyuni w Boliwii oraz pierwsze samotne przejście mongolskiej części pustyni Gobi. W ostatnich latach odkrywa również Polskę. Wędrował już szlakiem Wisły – od źródeł największej polskiej rzeki aż do jej ujścia – oraz przyglądał się zmianom klimatycznym nad Bałtykiem, maszerując wzdłuż jego polskiego wybrzeża. Miniony miesiąc spędził natomiast w górach, snując #TatrzańskieOpowieści. Cel, jaki sobie postawił, to przejście każdego centymetra znakowanych szlaków w polskich Tatrach.

Piotr Tomza: Jak się z tym masz, że to już koniec wyprawy?

Mateusz Waligóra: Dobrze. Tak samo lubię początki wypraw, jak ich zakończenia. A w przypadku tych krótszych przedsięwzięć - zakończenia nawet bardziej. Poza tym bardzo już tęsknię za rodziną, za domem, więc cieszę się, że wracam.

Wszystko przebiegło zgodnie z planem?

Nie licząc tego, że szacowałem łączną długość przejść na około trzysta kilometrów, a wyszło prawie czterysta pięćdziesiąt, to tak. Byłem na każdym szlaku, nie doznałem żadnej kontuzji, wyprawa w pełni udana.

Żadnych dramatów? To o czym tu rozmawiać? Przed rozpoczęciem podróży obawiałeś się, czy twój organizm będzie się umiał przestawić z chodzenia po płaskim na chodzenie w górę i w dół. Bo warto przypomnieć, że w Tatry przyjechałeś niemal prosto z Grenlandii. Wspólnie z Łukaszem Superganem wiosną przeszliście całą wyspę z zachodu na wschód. Przestawił się?

Tatry Zachodnie, od których zacząłem, mocno dały mi w kość. Po kilku dniach marszu miałem dosyć – fizycznie i psychicznie. Nie chciałem patrzeć na żadne góry, musiałem zrobić sobie dzień przerwy.

Schodząc z Siwej Przełęczy pisałeś o depresji…

Ten kryzys był trudny, poważny, ale nie był dla mnie zaskoczeniem. Na wyprawach przechodzę zawsze trzy etapy. Różna bywa ich intensywność, ale zasada się nie zmienia. Najpierw aklimatyzacja, ciało przyzwyczaja się do wysiłku, głowa do nowej sytuacji. Po kilku dniach pojawiają się problemy, czasem głębszy kryzys. Dobrze jest wtedy odpuścić. Nie zmuszać się do niczego, zrobić sobie dzień przerwy. Organizm nam to odda, z nawiązką. Tak było właśnie podczas #Tatrzańskich Opowieści. Jeśli wyjdziemy z kryzysu obronną ręką, zaczyna się drugi etap, najprzyjemniejszy. Ciało łapie rytm, umysł się przyzwyczaja, wszystko, co robisz, staje się naturalne, oczywiste, niemal odruchowe.

Rutyna?

Właśnie nie! To jest ważne, chcę to podkreślić – to nie rutyna, to rytm. Rutyna nas gubi, a rytm jest tym, po co to wszystko się robi. Bardzo intensywnie doświadczyłem tego na Grenlandii. Robisz właściwie cały czas to samo, niewiele się zmienia: idziesz, jesz, śpisz, idziesz, jesz, śpisz. I to ma sens. Robisz to odruchowo, ale zachowujesz przy tym czujność, uważność. Rytm jest świetny, dla tego rytmu tak naprawdę podróżujemy. Chodzi o taką prostotę istnienia, o docenianie codziennych czynności, o bycie tu i teraz.  Teraz w Tatrach też udało mi się to znaleźć i poczuć.

A trzeci etap?

Końcówka. Z końcówkami bywa różnie. Czasem dominuje smutek, że wyprawa się kończy, że ostatecznie mija coś, nad czym długo się pracowało, że tego już nie będzie. Ale to jest charakterystyczne raczej dla tych długich wypraw, które kosztowały wiele przygotowań, czasem długoletnich. Natomiast teraz w Tatrach czuję przede wszystkim radość – że udało mi się przejść wszystkie szlaki, że wrócę do domu, do rodziny, za którą tęsknię chyba bardziej niż zwykle, bo spędziłem z nią niewiele czasu po powrocie z Grenlandii. Wracam więc zadowolony, cały, zdrowy, dotleniony przez miesiąc oddychania fantastycznym powietrzem i z pomysłami, jak o tej przygodzie opowiedzieć. Chcę o #TatrzańskichOpowieściach napisać książkę.

Dzisiaj bije od ciebie energia, ale przyznam, że w pewnym momencie wyprawy, gdy w twoich relacjach dominowała melancholia podsycana wątpliwościami, czy ty tak naprawdę w ogóle lubisz przebywać w górach, czy może sobie to kiedyś wmówiłeś, pomyślałem sobie kilka razy: chłopie, może weź ty lepiej wróć do domu, zamiast tak łazić.  

Pytania egzystencjalne o sens tego, co robimy, pojawiają się zawsze, gdy coś nas zaczyna przerastać fizycznie. Stany psychiczne są ściśle powiązane z tym, jak się czuje nasze ciało, dlatego kryzysy następują zwykle, gdy jesteśmy przemęczeni. Na Grenlandii też wielokrotnie mówiłem sobie, że koniec, to będzie moja ostatnia wyprawa, nigdy więcej. Ale minęło trochę czasu i dziś znów mam pełno pomysłów na wyprawy w kolejnych latach. I chcę je zrealizować. Kluczowe jest doświadczenie, to, jak dobrze znamy siebie. Ja wiem, że kryzys nastąpi. Nie to, że na niego czekam, ale się go spodziewam, jestem go pewien. Doświadczenie pomaga go przetrwać. Gdy w pewnym momencie w Tatrach straciłem sens chodzenia po górach, wiedziałem, że to jest chwilowe i nie muszę od razu wykonywać gwałtownych ruchów.

Zacząłeś sobie zadawać pytania, czym są dla ciebie góry.

W cieniu takich pytań minęła mi cała wędrówka. Cieszę się z tego, bo może faktycznie nigdy wystarczająco się nie zastanawiałem, na czym polegają te moje relacje z górami. A przecież góry wypełniały zawsze ważną część mojego życia.

Znalazłeś jakieś odpowiedzi?

Od razu chciałbyś wnioski! Nie, to musi najpierw we mnie dojrzeć, zanim uznam, że powinienem się tym dzielić z innymi.

Zobaczyłem na pewno, że znaczenie gór w moim życiu się zmieniało. Podróżowanie, wyjazdy w góry, organizowanie wypraw od lat wypełniają mi przestrzeń zarówno prywatną, jak i zawodową, ale…

Kiepski work-life balance.

Kiepski, nie kiepski. Na kursie przewodników górskich poznałem swoją żonę, więc są korzyści. Ale wracając: dziś jestem już pewien, że góry nigdy nie będą dla mnie narzędziem do realizacji tej części siebie, która pragnie dokonań, wyczynu, sprawdzenia się. Wiem, że nie będę się w tym realizował, nie zdobędę Korony Himalajów, nie będę się wspinał.

W Tatrach zrozumiałem też, że nie wierzę w mistycyzm gór. Tu nie ma duchów. Chyba coraz bliższe jest mi spojrzenie Artura Hajzera, dla którego góry zawsze były tylko kupą kamieni, na którą trzeba wejść i bezpiecznie z niej zejść.

Tylko po co?

Dla Hajzera to był cel sportowy.

A dla ciebie?

Ja idę w góry po przestrzeń. Tego się o sobie dowiedziałem – że szukam przestrzeni. I tak było też na moich innych wyprawach – na pustyniach, na Grenlandii, nad Bałtykiem. Poczucie przestrzeni jest tym, po co jeżdżę w te wszystkie miejsca. I jest nierozerwalnie związane z poczuciem wolności. Doświadczyłem tego też w Tatrach. W innych górach, gdzie wiele szlaków wiedzie przez las, jest o to trudniej. Dlatego na Główny Szlak Beskidzki w najbliższym czasie się nie wybieram.

Natomiast to, że nie widzę w górach duchów, nie znaczy, że nie widzę tam Boga. Jego akurat dostrzegam bardzo wyraźnie. Bóg jest zresztą naprawdę wszędzie – na paragwajskiej pampie, w wychodku w amazońskiej dżungli i w górach. 

Ruszałeś z pewnymi założeniami, rozmawialiśmy o tym przed wyprawą. Jakoś sobie te Tatry wyobrażałeś – że są zadeptane, zatłoczone, zniszczone itd. Potwierdziło się to?

Każdy z nas ma jakieś wyobrażenie o Tatrach. Co typowe – ci, którzy są związani z Tatrami bliżej, mieszkają tu lub pracują, zazwyczaj unikają jednoznacznych sądów, nie wygłaszają kategorycznych opinii, że Tatry są… I tu można podłożyć dowolną charakterystykę. Po miesiącu spędzonym tutaj jestem więc o tyle mądrzejszy – już wiem, że nie wiem. Nie ma łatwych odpowiedzi, nie warto pochopnie wyciągać daleko idących wniosków. Wątpliwości nie mają tylko niedzielni turyści i taternicy.

Właśnie sobie nagrabiłeś.

Jeśli tak, to przynajmniej w słusznej sprawie. Tatry są też bardzo niejednorodne, wielowymiarowe. I dla różnych ludzi ważne w różny sposób. Wychowały tysiące wspinaczy, dziesiątki artystów i miliony „zwyczajnych" turystów, kształtowały pokolenia. W zależności od tego, w którym miejscu Tatr jesteśmy, o jakiej porze roku, godzinie i – może przede wszystkim – w jakim punkcie swojego życie, te góry będą dla nas inne. 

Ale końcu są w Tatrach te tłumy, czy nie?

Gdy wyruszymy w góry z samego rana, na szlakach spotkamy niewiele osób. Owszem, na najpopularniejszych trasach – na Orlej Perci, drodze na Świnicę, na Rysach – ludzie pojawiają się nawet o wczesnej porze, ale to wciąż nie są tłumy. A już w Tatrach Zachodnich rankiem nie ma właściwie nikogo. Nie licząc kozic. Gdy przemierzałem tamtejsze szlaki, nie mogłem się od nich opędzić, były jak psy na wsi, w końcu przestałem na nie zwracać uwagę.

A na Kozim Wierchu?

Żebyś wiedział! Na Kozim kozica zrzuciła na mnie kamień. Jeszcze jeden argument za tym, żeby w wyższych partiach Tatr zawsze chodzić w kasku.

Oczywiście, statystyki nie kłamią, w Tatry przyjeżdża rocznie ponad 4 mln turystów, ale na ile uciążliwe będzie to towarzystwo w dużej mierze zależy od nas. Bo nawet w lipcu możemy tu doświadczyć samotności. Więcej – nawet na Giewoncie, jak ja w tym roku, kiedy pogoda była nie najlepsza.

Czyli, koniec końców, nie takie znowu straszne te Tatry?

Są wspaniałe. Wydaje mi się, że wiele osób te informacje i wyobrażenia, z którymi ja też ruszałem w góry, mogą paraliżować, zniechęcać. Słyszą i widzą w telewizji czy internecie, że szlaki wyglądają jak Krupówki i rezygnują z przyjazdu w Tatry. Tymczasem media działają przecież według swoich prawideł. Jeśli pojawia się w nich informacja o Tatrach, to najczęściej dotyczy tego, że zakorkowała się droga dojazdowa do Morskiego Oka, ktoś otrzymał „paragon grozy", a w Palenicy była bójka o miejsce na parkingu. Co się już zresztą nie zdarza, bo parking jest rezerwowany internetowo i to rozwiązało problem tłoku w tym miejscu. Ale o tym się nie mówi. Sprawnie działający parking „nie żre" tak bardzo jak to, że ktoś sobie na nim dał po mordzie. Mam wrażenie, że to głównie przez to gonienie za sensacją utrwalił się w naszych głowach taki obraz, że Tatry są zadeptane, tylko dla ceprów, a „prawdziwi turyści" już tam nie jeżdżą. A to bzdura.

Przez ostatnie dwa lata najpierw przeszedłeś trasę wzdłuż Wisły, potem wzdłuż Bałtyku, teraz Tatry. Takie polskie klasyki. Więcej łączy czy dzieli te miejsca? 

Ja w ogóle od czasu wyprawy szlakiem Wisły mam wrażenie, jakbym ciągle był nad tą rzeką. Dużo o niej rozmyślam, wywarła na mnie wielki wpływ, wpłynęła na moje życie. Gdy byłem nad Bałtykiem, czułem że jestem też nad Wisłą, teraz, w Tatrach, miałem tak samo.  

Dlaczego?

Wisła wpada do Bałtyku, więc w nim jest. Tutaj szedłem wzdłuż tatrzańskich strumieni, które wpadają do Dunajca, a Dunajec do Wisły, więc też byłem trochę nad Wisłą, u jej początków. Nie spodziewałem się tego, ale Wisła zaczęła w jakiś przedziwny sposób kształtować moje życie. Nie chcę się temu opierać. W przyszłym roku, poprzez fundację, którą planuję założyć, chcę znów poświęcić Wiśle dużo uwagi, może uda mi się doprowadzić do ustanowienia Ogólnopolskiego Dnia Wisły. A w przyszłości również do wytyczenia szlaku jej biegiem. 

Z tych trzech miejsc Wisła jest najbardziej wyjątkowa, inna. Nad Bałtykiem spotykałem głównie ludzi z zewnątrz, przybyszów takich jak ja, turystów, w Tatrach podobnie. Nad Wisłą turystów nie było. Tylko ludzie, którzy nad tą rzeką żyją, są z nią związani.

Zdążysz sobie odpocząć przed wyprawą na biegun?

Najbliższy miesiąc w całości rezerwuje dla rodziny – jedziemy najpierw do Legolandu, a potem nad morze. Bardzo na ten czas czekam i się na niego cieszę. Ale już wrzesień przeznaczam na logistykę związaną z biegunem. Muszę przede wszystkim zebrać pieniądze na tę wyprawę, a koszty są bardzo duże. W dodatku ze względu na aktualne kursy walut, moje wstępne kalkulacje okazały się zbyt optymistyczne. Sporo brakuje. Ale wierzę, że uda się spiąć budżet i zakończę ten wyjątkowy dla mnie rok 2022 w miejscu, o którym marzę od dziecka. 

Jakie obrazy zostaną ci przed oczami po Tatrach? Który moment wyprawy będziesz najlepiej wspominał?

Ten, który pewnie wielu osobom czytającym moje relacje, mógł wydać się najsmutniejszy – gdy schodziłem z Małołączniaka i puściłem sobie na głośniku kawałek „Wait" zespołu M83. Padał deszcz, śnieg, grad i mocno wiało. Lubię taką pogodę, wtedy coś się dzieje, coś się zmienia, musisz być uważny i czujny, musisz umieć się zaadaptować. Szedłem pięknym szlakiem, otaczały mnie góry, a przede mną rosła wielka czarna ściana deszczu, która szła od północy, przez całe Podhale. Ten obraz zostanie ze mną na bardzo długo.

Co było najgorsze? 

Chyba zatrucie się wodą z potoku na początku wyprawy. Ale wyciągnąłem z tego naukę, ta sytuacja nauczyła mnie pokory. Dobrze że przychodzą takie momenty, zwłaszcza wtedy, gdy czujemy się już niemal niezniszczalni. Ho ho, przecież ja jestem Mateusz Waligóra, znam się na każdym aspekcie podróżowania, nic złego nie może mi się przytrafić. I wtedy wchodzi sraczka i jej koledzy, wymioty. I oto jesteś tym Waligórą, który leży pod drzwiami toalety w schronisku i nie ma siły nawet zanieść plecaka do pokoju.

Pewnie nie będę tego często wspominał, ale to było ważne i potrzebne. A poza tym wracam do domu zachwycony, jak z każdej wyprawy po Polsce.

A ludzie, których spotkałeś? 

Było ich mnóstwo, najlepiej wspominam tych, którzy wędrują przez Tatry z ogromną i szczerą pasją. Są zafascynowani tymi górami, przyjeżdżają tu od lat, czują się tutaj po prostu dobrze. Czasem kosztuje ich to naprawdę sporo wysiłku i wymaga starannego planowania, by udało im się wyrwać z codzienności w Tatry choćby na kilka dni w roku, ale robią to, bo jest to dla nich ważne. Czułem tę ich prostą radość z przebywania na łonie natury, którą podzielam. 

Ale zostaje mi w głowie też inny obrazek. I też będę o nim pamiętał – po to, żeby w podobny sposób nie spieprzyć tego, co mam. To rodzice, którzy ciągną dzieci w góry wbrew ich woli. Szczególnie ci ojcowie, zmuszający do tego swoich synów. Za wszelką cenę, dając reprymendy, prostując, krzycząc, wrzeszcząc, grożąc. Widziałem to wiele razy w ciągu ostatniego miesiąca. To było smutne, obrzydliwe, ale też pouczające – jako przestroga. Za każdym razem będąc mimowolnym świadkiem takiej sceny mówiłem sobie: ja nigdy taki nie będę. A przynajmniej zrobię wszystko, żeby nie być. 

Więcej o: