Droga z lodowej zatoki Hercules Inlet do bieguna południowego zajęła mu 58 dni. Waligóra szedł sam, a wszystko, co potrzebne, ciągnął za sobą na specjalnych saniach. Finisz - w piątek trzynastego - zapamięta na całe życie. Do bieguna doszedł o 00:50 czasu czilijskiego. W sumie pokonał 1250 km.
Mateusz Waligóra: Przytłoczyła mnie liczba ludzi, których spotkałem na biegunie. Wiele osób dziś kończyło swoje wyprawy, które rozpoczęli 100 km przed tym miejscem [niewielu ludzi pokonuje całą drogę na biegun, większość przechodzi ostatni stopień geograficzny - przyp. red]. Najbardziej potrzeba mi ciszy. Czasu na zrozumienie tego, co się wydarzyło.
Inaczej niż kiedykolwiek. Kiedy w 2018 r. przeszedłem mongolską część pustyni Gobi [prawie 1800 km w 58 dni, jako pierwszy człowiek na świecie - przyp. red], czułem pustkę. Powstała nagle, bo po trzech latach przygotowania wyprawa się skończyła. Musiałem ją zapełniać kolejnymi wyprawami. A tutaj tego nie czuję.
Czuję się spełniony, zrealizowany. Nie ma we mnie potrzeby, żeby robić coś jeszcze. To uczucie, do którego dążyłem całe życie. W końcu nie myślę o kolejnej rzeczy, którą chcę zacząć.
Niesamowicie. Kiedy dotarłem na miejsce, panowała prawie kompletna cisza. Zamknąłem oczy, powiał lekki wiaterek, usłyszałem, jak trzepoczą flagi, które są tutaj zawieszone. Magiczna chwila. I ulga, bo bałem się, że niczego konkretnego nie poczuję. Punkt, do którego doszedłem, był jednym z wielu na długiej drodze. To nie jest szczyt wysokiej góry, nic charakterystycznego. Jego wyjątkowość polega na tym, że jest ostatni.
18 kg, ale fizycznie czuję się mocny. Cała ta wyprawa przebiegała w stu procentach zgodnie z planem.
Bo był, ale nie poddałem się, ani nigdy nie zwątpiłem, że może mi się udać. Na mecie najważniejsze okazało się, że przetrwałem te trudne dni.
Że trzeba zaufać drodze, że wszystko się ułoży, wystarczy mi jedzenia, a pogoda się poprawi.
Był taki dzień, kiedy pogoda kompletnie się załamała, nie mogłem wyjść z namiotu, leżałem w środku, a na zewnątrz panowała zamieć, biała ciemność. Czułem się tego dnia naprawdę źle. W trudnym momencie wysłuchałem rozdziału książki "Wszystko za życie" Jona Krakauera, który nagrała dla mnie moja żona, Agnieszka. W tym rozdziale Krakauer spalił połowę namiotu niedopałkiem zapałki. Odpaliłem sobie zapałkę. Biło z niej ciepło, które dodało mi otuchy. To był dla mnie symboliczny moment.
Mniej znaczy więcej. Pisałem o tym przy okazji Wigilii, ale na koniec znów to poczułem, bo… została mi jedna czekolada. Marzyłem o niej od dawna i zjadłem ją całą na biegunie. Wcale mi nie smakowała. Przyjemność z jej zjedzenia okazała się niczym w porównaniu z wygrzebywaniem w łapawicach ze śniegu okruszków.
Nigdy wcześniej nie doświadczyłem w swoim życiu, że tak mało może znaczyć tak wiele.
Gdy masz wszystkiego pod dostatkiem, to tego nie docenisz. Niby doskonale to wiem, ale teraz dotarło to do mnie z niespodziewaną mocą.
Potrafi zmienić się w ciągu kilkunastu minut. Doświadczyłem tego dwa dni temu. Rano po raz drugi na tej wyprawie szedłem w rozpiętej kurtce. A dwie godziny później musiałem założyć na siebie wszystkie warstwy odzieży, które miałem.
Nagle wszystko dookoła zrobiło się czarne od chmur. Potem przyszła mgła, biała ciemność, zrobiło się nie do wytrzymania.
Żadne z innych miejsc, które przemierzałem, nie potrafiło przeobrażać się tak szybko. Dlatego ważne były codzienne rutyny. Nieważne, że czy panuje martwa cisza i pięknie świeci słońca, musisz być przygotowany, że za pół godziny przyjdzie najgorsze. Wynikająca z tego czujność była wyjątkowa, nigdzie indziej nie musiałem być tak skupiony.
Nie mogłem. Miałem pełną świadomość, że nikt mi nie pomoże. Przez te 58 dni obserwowałem latające nad Antarktydą samoloty. Latały tylko w idealnych warunkach. Gdybym wpadł do szczeliny, to koniec. Nie miałem złudzeń - nie byłbym w stanie nic zrobić. Dlatego mimo dobrego planu i jego realizacji była to też wyprawa po bandzie. Miałem jednak pełne zaufanie do kogoś, kto nade mną czuwał.