Wśród osób podpisanych pod apelem są między innymi były premier i szef NBP Marek Belka, byli ministrowie Henryka Bochniarz, Mirosław Gronicki i Jerzy Hausner, pierwszy prezes warszawskiej giełdy Wiesław Rozłucki i jeden z głównych autorów reformy emerytalnej (tej z 1999) Marek Góra. Do tego kilku byłych członków Rady Polityki Pieniężnej. Do apelu dołączyła też redakcja Rzeczpospolitej.
Wyrażają oni w apelu obawę, że w przyszłości Unia Europejska przybierze kształt poszerzonej strefy euro. Dlatego jeśli chcemy być w Unii to musimy też wejść do strefy euro. Albo w przyszłości będziemy w strefie euro, albo w strefie wpływów Rosji.
Komentując ten apel szef KPRM Michał Dworczyk powiedział w TVN24, że obecnie nie ma żadnych prac nad wejściem Polski do strefy euro. Dodał, że nie należy się spieszyć, a temat trzeba rozpatrywać od strony ekonomicznej, a nie politycznej.
Jednak ekonomiści w swoim apelu nie poprzestają na argumentach politycznych (strefa euro, albo strefa rosyjska).Według nich dwa główne ryzyka gospodarcze związane z wchodzeniem do euro są nieaktualne.
Po pierwsze polityka Europejskieg Banku Centralnego nie będzie szkodzić polskiej gospodarce (czyli będzie inaczej niż przez wiele lat w przypadku Grecji, Włoch, czy Hiszpanii). Polska gospodarka w przeciwieństwie do niektórych państw południa Europy jest dobrze zsynchronizowana i mocno zintegrowana z gospodarką strefy euro. Polityka EBC będzie więc korzystna także dla nas.
Po drugie argument, że nie możemy wchodzić do strefy euro, bo jest ona w kryzysie i może się rozpaść można już odłożyć na półkę. Kryzys się skończył, dziś gospodarka strefy euro rozwija się najszybciej od kilku lat. Politycy chcący rozpadu strefy euro, tacy jak np. Marine Le Pen nie doszli do władzy, więc i o samym rozpadzie nikt już tak właściwie nie mówi.
Zdaniem szefa KPRM doświadczenia niektórych innych krajów pokazują jednak, że wejście do strefy euro może mieć też „nie najlepsze konsekwencje”.
Warto tu też podkreślić, że ekonomiści nie apelują o natychmiastowe dołączenie się do strefy euro, ale o podjęcie przygotowań do przyjęcia wspólnej waluty. Proponują oni powołanie stałej rady, która wskaże niezbędne zmiany w systemie prawnym i finansowym, oraz pomoże wskazać odpowiedni moment wejścia.
Przyjęcie wspólnej waluty oznaczałoby redukcję sporej części ryzyka walutowego dla polskich firm. Mielibyśmy też znacząco niższe stopy procentowe, a więc tańsze kredyty, a z drugiej strony fatalnie oprocentowane depozyty bankowe.
Kluczowe jest jednak to, że w przyszłości o poziomie stóp procentowych nie decydowałby już NBP, ale Europejski Bank Centralny, w którego gremium decyzyjnym zasiadają przedstawiciele wszystkich członków strefy euro. Wyznacznikiem dla decyzji EBC są dane o inflacji dotyczące całej strefy euro, a nie poszczególnych państw.
Drugą bardzo istotną konsekwencją wejścia do strefy euro byłoby pozbycie się instrumentu polityki gospodarczej jakim jest kurs walutowy. Dziś Polska w razie potrzeby może interweniować na rynku i na przykład osłabiać złotego, aby pobudzić wzrost gospodarczy i uniknąć recesji. W przypadku ewentualnej zapaści może z kolei bronić złotego przed załamaniem.
W strefie euro nie będzie to możliwe, bo nie będziemy mogli samodzielnie interweniować na euro mając na celu korzyści dla polskiej gospodarki. Taką decyzję będzie mógł podejmować EBC, ale ten podobnie jak w przypadku inflacji, będzie musiał się kierować zbiorowym interesem całej strefy, a nie tylko jednego państwa, które do niej należy.
Z drugiej strony można przypuszczać, że Polska jako piąty największy kraj strefy euro miałaby istotny wpływ na politykę ECB. Być może nawet mielibyśmy szanse na obsadzenie miejsca w sześcioosobowym zarządzie tego banku. Dziś tworzą go Włoch, Portugalczyk, Francuz, Luksemburczyk i dwoje Niemców.