O problemach przedsiębiorców pisze "Rzeczpospolita". Zgodnie z przepisem wprowadzonym w 2015 r., jeżeli pracownik używa samochodu służbowego w celach prywatnych, pracodawca powinien naliczać mu co miesiąc zryczałtowany przychód - od 250 do 400 zł, zależnie od pojemności silnika. To logiczne rozwiązanie - pracownik mogąc korzystać z samochodu firmowego po godzinach pracy (czy choćby dojeżdżając tym autem z pracy do domu i z domu do pracy) jednak osiąga z tego tytułu jakiś "przychód". Przychód, od którego potem fiskus pobiera podatek PIT.
Tyle, że skarbówka stwierdziła, iż w ryczałcie 250-400 zł nie mieszczą się wydatki na paliwo. Zgodnie z taką interpretacją, pracodawca powinien pracownikowi do przychodu doliczać nie tylko ryczałt, ale także wartość "wyjeżdżonego" prywatnie paliwa. Mniejszy problem, że ta kwota również podniesie podatek PIT pracownika. Gorzej, że jest sprawą piekielnie trudną dokładnie wyliczyć, ile pracownik jeżdżąc prywatnie zużył paliwa (o jakiej wartości). Musiałby w tym celu przed każdym przejazdem prywatnym tankować samochód, a przed przejazdem służbowym weryfikować, ile paliwa zostało w baku.
Jak pisze "Rzeczpospolita", fiskus z zasady w takich sprawach wydaje dla podatników negatywne interpretacje. Ustępuje dopiero w przypadku tych firm, które przeszły przez całą drogę sądową aż do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
Gdy przedsiębiorca ma prawomocny wyrok, fiskus musi ustąpić. Cała batalia trwa jednak cztery lata. I mam wrażenie, że to jest przyczyną uporu urzędników. Może liczą, że sądy w końcu zmienią zdanie
- mówi w "Rzeczpospolitej" Hanna Filipczyk, doradca podatkowy w Enodo Advisors. Niestety, drogę ze skarżeniem negatywnych interpretacji musi przejść każdy przedsiębiorca, bo dla skarbówki wyroki w innych sprawach nie są wiążące.