Przeciętne wyobrażenie o Chile bardzo kłóci się zarówno z podstawowymi liczbami opisującymi chilijską gospodarkę, jak i brutalnymi i masowymi protestami, która trwają tam od 6 października. W ostatni piątek, 25 października, w wielkim marszu (tym razem pokojowym) według szacunków wzięło udział milion ludzi.
Chile. Marsz antyrządowy, piątek 25 października. Fot. Rodrigo Abd / AP Photo
Ktoś może spytać, skąd tak wielki wybuch gniewu, skoro Chile pod względem wysokości PKB na głowę jest najbogatszym krajem Ameryki Południowej. Do tego w ubiegłym roku tamtejsza gospodarka rozwijała się w tempie około 4 proc., w tym niewiele wolniej.
Z danych rządowych statystyków wynika też, że w skrajnej nędzy żyło w 2006 roku niemal 30 proc. Chilijczyków, a teraz niecałe 8 proc. Poza tym rosną pensje - w ciągu ostatnich pięciu lat powiększyły się realnie, a więc uwzględniając inflację, o 4 proc.
Niestety to wszystko to tylko jedna strona medalu. Za tymi liczbami stoją inne, dużo ważniejsze dla wielu Chilijczyków i dobrze wyjaśniające potężny wybuch gniewu.
Czytaj też: Chile. Setki lotów z Santiago odwołanych. Wszystko przez gwałtowne protesty w stolicy
Chile. Kraj wielkich nierówności
Chile tak naprawdę to raj dla ludzi bogatych i przedsiębiorczych. Potwierdza to wysokie, bo 18. miejsce Chile w rankingu wolności gospodarczej. My dla porównania zajmujemy w nim 46. miejsce, przy bardzo podobnym PKB na głowę, oscylującym dookoła 15 tys. dol.
Chilijski rząd zbiera proporcjonalnie dużo mniej podatków od polskiego, co widać w liczbie mówiącej o wydatkach publicznych względem PKB. W Chile ten wskaźnik wynosi 25,2 proc., w Polsce 41,3 proc.
To wyraźnie sugeruje, że zakres bezpłatnych usług publicznych w Chile musi być mniejszy niż w Polsce i jest tak w istocie. Chilijczycy nie mają powszechnych bezpłatnych studiów, państwowa opieka zdrowotna daje jeszcze mniej niż nasza, a o takim luksusie jak 500 plus, mogą sobie co najwyżej pomarzyć.
Nierówności w Chile są ogromne. Przede wszystkim mówi nam to podstawowy wskaźnik Giniego, który sięga tam 0,45 - to więcej niż np. w Meksyku i najwięcej spośród 30 krajów OECD, do których Chile też należy (współczynnik Giniego dotyczy nierówności dochodowych w społeczeństwie, im wyższy, tym rozkład dochodów jest bardziej nierównomierny).
Wysokie koszty życie i nędzne płace
W praktyce wysokie nierówności w Chile oznaczają np., konieczność wzięcia 15 letniego kredytu przez znaczną część młodych Chilijczyków zainteresowanych studiami - trzeba za nie zapłacić. Poważna choroba w Chile przekłada się też dla wielu obywateli na ogromne problemy finansowe będące pochodną konieczności sięgnięcia po duży kredyt na cele zdrowotne. Emerytury, oparte głównie na samodzielnym zbieraniu oszczędności w prywatnych funduszach emerytalnych, są w znakomitej większości głodowe lub niemal głodowe.
Przy tym obsługa wszelkich pożyczek i pokrywanie wysokich kosztów życia jest dla znacznej części Chilijczyków bardzo trudne, bo połowa z nich zarabia 400 tys. chilijskich pesos lub mniej, czyli równowartość 550 dolarów (trochę ponad 2100 zł). To bardzo boli w kraju, gdzie rząd prawie nic nie daje "za darmo".
W tym świetle potężny wybuch gniewu Chilijczyków absolutnie nie dziwi. Ani też pozornie błahy bezpośredni powód wybuchu zamieszek, czyli relatywnie drobna podwyżka biletów w komunikacji publicznej. Chile może być dowodem na to, że wolny rynek i daleko idąca deregulacja gospodarki to nie jedyne elementy niezbędne do tego, by zbudować dobrobyt.