Czwartek 6 sierpnia był kolejnym dniem, w którym polskie Ministerstwo Zdrowia poinformowało o rekordzie nowych przypadków koronawirusa. Zakażonych jest 726 kolejnych osób. Siedmiodniowa średnia wynosi już 640 nowych przypadków na dobę - jest oczywiście najwyższa od momentu wybuchu epidemii. Przez ostatnie dwa i pół tygodnia liczba nowych przypadków (liczona średnią siedmiodniową) podwoiła się.
Aktywnych przypadków koronawirusa w Polsce jest już ponad 12 tys. To oznacza, że ich liczba przez ostatnie niespełna trzy tygodnie wzrosła o połowę. Resort zdrowia poinformował w czwartek o wprowadzeniu obostrzeń w części powiatów w Polsce.
W tych okolicznościach toczy się w Polsce dyskusja o organizacji pracy placówek edukacyjnych w nowym roku szkolnym. W środę Ministerstwo Edukacji Narodowej ogłosiło, że od 1 września uczniowie wrócą do stacjonarnych zajęć w szkołach, choć w wyjątkowych sytuacjach podwyższonego zagrożenia epidemicznego lekcje będą mogły również być prowadzone zdalnie.
Dziś wyraźnie Główny Inspektor Sanitarny mówi, że sytuacja epidemiczna nie zmusza nas do tego, abyśmy ograniczali funkcjonowanie wszystkich szkół w Polsce
- mówił w środę szef MEN Dariusz Piontkowski.
Czytaj więcej: Czy można nie puścić dziecka do szkoły od 1 września? Dariusz Piontkowski: Rodzic nie jest epidemiologiem
Oczywiście w szkołach ściśle przestrzegane mają być wytyczne sanitarne, m.in. częste mycie rąk, regularna dezynfekcja pomieszczeń czy - w miarę możliwości - dystans pomiędzy uczniami. Niemniej zakrywanie ust i nosa przez nauczycieli i uczniów ma nie być obowiązkowe.
O tym, jak ważne jest przemyślany, bezbłędnie zaplanowany powrót uczniów do szkół, a także konsekwencja w przestrzeganiu reguł bezpieczeństwa, przekonał się m.in. Izrael. Tutaj decyzję o przywróceniu nauki w trybie stacjonarnym podjęto w połowie maja, gdy wydawało się, że epidemia jest wyciszona - nowych zakażeń było po kilkanaście, kilkadziesiąt dziennie. Wkrótce jednak liczba wykrywanych przypadków zaczęło dynamicznie rosnąć, od lipca codziennie tamtejsze władze informują o 1000-2000 kolejnych zakażeniach. Tempo przyrostu nowych zakażeń nie chce spadać.
Eksperci właśnie w powrocie uczniów do szkół upatrują głównej przyczyny nawrotu epidemii w Izraelu. W całym kraju tysiące uczniów i nauczycieli trafiło na kwarantanny. Szkoły i przedszkola ponownie zamykano.
Choć żeby nie było wątpliwości - to nie sam powrót dzieci do szkoły miał być tą iskrą, która ponownie rozpaliła koronawirusa, ale przede wszystkim sporo błędów przy organizacji stacjonarnej nauki.
Jak informuje "New York Times", w wielu szkołach dystans pomiędzy uczniami był fikcją. Problemem była też niesubordynacja w przestrzeganiu zasad nauczycieli i uczniów, którzy patrząc na spadające statystyki zakażeń wierzyli, że epidemia jest "w odwrocie". Dramatyczne w skutkach były również decyzje, aby w momencie nadejścia bardzo dużych upałów zamykać okna w klasach (aby umożliwić działania klimatyzacji) i pozwolić uczniom zdjąć maseczki.
Największe ognisko koronawirusa wybuchło w jerozolimskiej szkole średniej Gymnasia Ha'ivrit, gdzie zakażonych zostało ponad 150 uczniów i ok. 25 nauczycieli. "Roznosili" oni koronawirusa innym - swoim rodzinom i znajomym.
- Inne kraje zdecydowanie nie powinny robić tego, co my zrobiliśmy - ostrzega cytowany przez nowojorski dziennik Eli Waxman, profesor w Instytucie Nauki Weizmanna i przewodniczący zespołu doradzającego Izraelskiej Radzie Bezpieczeństwa Narodowego w sprawie pandemii.
Oczywiście dodatkowym czynnikiem, który rozniecił epidemię w Izraelu, było szybkie otwarcie nie tylko szkół, ale także innych miejsc publicznych i instytucji (centrów handlowych, restauracji, domów modlitwy itd.). Wszystko oczywiście na potrzeby ratowania gospodarki (stopa bezrobocia wzrosła z poniżej 5 proc. przed epidemią do ponad 25 proc. pod koniec kwietnia). Swoje zrobiło też ogólne społeczne rozprężenie.
To wszystko sprawiło, że koronawirus znów mógł się w Izraelu szybko rozprzestrzeniać, a w połowie lipca tamtejsze władze były zmuszone przywrócić część restrykcji (zmniejszono liczebność zgromadzeń do 10-20 osób, zamknięto m.in. restauracje). Kilka dni wcześniej rezygnację złożyła Siegal Sadetzki, dyrektor ds. zdrowia publicznego w Ministerstwie Zdrowia. Na odchodne skrytykowała rząd za chaotyczne działania i zbyt szybkie znoszenie obostrzeń.
Z drugiej strony, oczywiście w części krajów - np. w Niemczech, Norwegii czy Danii - po powrocie uczniów do szkół epidemia koronawirusa nie wybuchła na nowo. Egzamin zdały przyjęte rozwiązania, m.in. zmniejszenie liczby uczniów w klasach, obowiązek zakrywania ust i nosa (ewentualnie - nie w klasie podczas lekcji), rozsunięte ławki czy bardzo częsta dezynfekcja klas.
Dodatkowe wątpliwości ws. ponownego otwierania szkół przynosi "The Guardian". Dotychczas większość badań wskazywała, że dzieci rzadziej zakażają się koronawirusem, a jeśli już go "złapią", to chorobę przechodzą raczej bezobjawowo i rzadziej przekazują wirusa innym. Jednak według najnowszego raportu Amerykańskiego Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorób dzieci i młodzież mogą przenosić koronawirusa łatwiej niż wcześniej sądzono.
Czytaj też: Epidemia koronawirusa. Małe dzieci mogą zakażać COVID-19 skuteczniej niż dorośli
Decyzja o otwarciu szkół i regułach stacjonarnej nauki jest więc po prostu piekielnie trudna. Wymaga wyważenia wielu argumentów. Z jednej strony, oczywiście z epidemiologicznego punktu widzenia, stwarza się dodatkowe ryzyko zakażeń nie tylko wśród dzieci, ale także ich rodziców czy dziadków oraz wśród nauczycieli i innych pracowników szkół (i ich rodzin). Z drugiej - nauka w murach szkoły i w bezpośrednim, a nie cyfrowym towarzystwie z rówieśnikami, nie tylko jest bardziej efektywna, ale także zdecydowanie lepsza dla zdrowia psychicznego uczniów. Dodatkowo - co tu kryć - dla wielu rodziców i ich pracodawców dalsza opieka nad dziećmi w domach jest coraz bardziej problematyczna.