Premier Mateusz Morawiecki ogłosił w czwartek, że od 10 października żółta strefa obowiązuje na terenie całego kraju. Od soboty obywatele w całej Polsce muszą więc nosić maseczki nawet w otwartej przestrzeni.
Działania rządu to próba powstrzymania groźnego trendu. Kolejne dni minionego tygodnia przynosiły nowe rekordy zachorowań. W sobotę potwierdzono ich aż 5300. W poniedziałek wskaźniki były co prawda niższe - wykrto 4394 nowych przypadków COVID-19, ale po weekendzie spadek jest prawidłowością wynikającą ze zmniejszonej liczby przeprowadzanych testów.
Ryszard Terlecki, szef klubu PiS, pytany w poniedziałek o rozwój pandemii przez dziennikarzy, zapewnił, że rząd "świetnie przygotował się na drugą fazę epidemii". Waldemar Kraska, wiceminister zdrowia, zapewnił z kolei, że łóżek i sprzętu mamy pod dostatkiem. - Nie obawiałbym się, że tego zabraknie - przekonywał polityk. Przyznał jednak, że problemem jest personel medyczny, który jest "wąskim gardłem" polskiej służby zdrowia. - To zaniedbania wieloletnie. Szczególnie lekarzy anestezjologów i pielęgniarek anestezjologicznych z dnia na dzień potrzeba nam będzie coraz więcej - stwierdził.
Czy rząd mógł zdecydować się na wprowadzenie restrykcji wcześniej i uchronić chorych na COVID-19 przed "wąskim gardłem" w szpitalach? Jeden z ekspertów, który publikuje na Twitterze analizy związane z epidemią koronawirusa, twierdzi, że ograniczenia mogły zostać wprowadzone w Polsce o tydzień za późno.
"A tydzień przy współczynniku reprodukcji powyżej 1,5 to szmat straconego czasu" - zauważa. "Idziemy modelem szwedzkim przy kartonowej służbie zdrowia. Młody człowieku. Imprezuj, zarażaj, ale tylko wtedy, kiedy możesz unikać kontaktu ze starszymi. Drogi seniorze. Dbaj mocno o siebie, ponieważ rząd Ci w tym nie pomoże" - pisze w kolejnym komentarzu.
Współczynnik R jest jednym z kluczowych parametrów przy każdej epidemii. Wskazuje jednakowo liczbę osób, które zaraża jeden chory, jak i dynamikę epidemii. Współczynnik przekraczający 1,5, z którym mamy do czynienia w ciągu ostatnich dni, oznacza, że zmierzamy w stronę eksplozji zakażeń. Dopiero osiągnięcie wskaźnika R poniżej 1 oznacza, że epidemia gaśnie. Dziś mamy więc bez wątpienia do czynienia z jej olbrzymim wzrostem.
Doktor nauk medycznych Joanna Jursa-Kulesza na antenie TVN 24 stwierdziła, że wysoki współczynnik R nie jest dobrą wiadomością. - Będzie bardzo dużo pacjentów wymagających hospitalizacji, którzy nie poradzą sobie w warunkach izolacji domowej - stwierdziła.
Na wykresie przygotowanym przez MOCOS zaznaczyliśmy obszar obejmujący tydzień poprzedzający wprowadzenie restrykcji. Widać, że przez kilka dni krzywa wskazująca prawdopodobną liczbę zakażeń rośnie znacznie bardziej dynamicznie niż w poprzednich tygodniach.
Czytaj też: Koronawirus. Ile łóżek i respiratorów jest zajętych, a ile wolnych? [MONITORUJEMY SYTUACJĘ]
Inny wykres porównuje skalę zachorowań w Polsce do wiosennej fazy epidemii. Zdaniem eksperta sytuacja, w której dochodzi do wzrostu liczby hospitalizacji względem wzrostu nowych przypadków, obrazuje "brak kontroli nad epidemią". "Nie jesteśmy w stanie śledzić transmisji" - zauważa ekspert.
Wzrost liczby nowych przypadków prognozują też eksperci z grupy MOCOS. Opracowuje ona modele matematyczne dla rozwoju epidemii. Według najbardziej prawdopodobnego scenariusza na początku listopada liczba nowych przypadków koronawirusa będzie wynosiła od 6 do 12 tys. dziennie. Czarne scenariusze zakładają nawet 25 tys. chorych. Powyższy wykres przedstawia też 50 i 95-procentowe trajektorie ufności, czyli prawdopodobieństwo zachorowań na określonym poziomie.