We wtorek 3 listopada Amerykanie wybiorą nowego, 46. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Tak w teorii, bo w praktyce poprzednie zdanie poniekąd zawiera dwie nieścisłości. Pierwsza dotyczy terminu wyborów - ponad 100 milionów wyborców swój głos oddało już wcześniej, a druga podania wyniku - liczenie tych głosów może potrwać bardzo długo. I na koniec może okazać się, że podział tych głosów wygląda inaczej, niż to się mogło wydawać tuż po zamknięciu lokali wyborczych.
O sondażach szczegółowo nie będziemy tutaj pisać, wspomnimy jedynie, że średnia z nich daje przewagę kandydatowi Partii Demokratycznej, Joe Bidenowi. Przewaga nie jest bardzo mała, to ponad 8 punktów procentowych - znacznie więcej tuż przed wyborami w 2016 roku miała inna przedstawicielka demokratów - Hillary Clinton. Żona byłego prezydenta USA zdobyła 65 853 514 głosów w głosowaniu powszechnym, jej kontrkandydat 62 984 828 - blisko 2,89 mln głosów mniej. A mimo to Clinton przegrała wybory i stanowisko prezydenta objął republikanin Donald Trump. Wcześniej w amerykańskiej historii stało się tak cztery razy. Jak to możliwe?
W Stanach Zjednoczonych głosowanie na prezydenta jest niejako dwustopniowe. Amerykanie, zaznaczając odpowiednie nazwisko, tak naprawdę nie wybierają prezydenta bezpośrednio - technicznie wybierają 538 elektorów (ich liczba jest różna w zależności od stanu, o czym za chwilę). Ich głosy są liczone, ale dopiero elektorzy decydują, kto zostanie szefem państwa.
To tak zwane Kolegium Elektorów. Dlaczego jest ich akurat 538? Każdy stan dostaje tylu elektorów, ilu ma reprezentantów w Kongresie - łącznie daje to 435 członków Izby Reprezentantów oraz 100 senatorów, a do tego dochodzą trzy głosy elektorskie dla Dystryktu Kolumbii (Waszyngtonu). Najogólniej, liczba głosów elektorskich zależy od populacji stanu. Najwięcej mają ich Kalifornia - 55, Teksas - 38, Nowy Jork i Floryda - po 29. Najmniej, po trzy głosy, ma wspomniany Dystrykt Kolumbii a także Alaska, Delaware, Montana, Dakota Północna, Vermont i Wyoming.
I teraz przechodzimy do sedna. Wszystkie stany poza dwoma (Nebraską i Maine) przyjmują zasadę, że ten kandydat, który wygra na ich terenie, otrzymuje wszystkie głosy elektorskie przysługujące danemu stanowi, nawet jeśli w głosowaniu powszechnym na obszarze stanu zdobył nieznaczną większość. Większość stanów wymaga od swoich elektorów, by honorowali wybór mieszkańców, ale są takie, które ich do tego nie zobowiązują - i takie wyłamania wśród elektorów się zdarzają.
Kształt systemu wyborczego w Stanach Zjednoczonych został zarysowany jeszcze pod koniec XVIII wieku. Głosowanie bezpośrednie na głowę państwa to był dość nowatorski jak na tamte czasy pomysł (choć trzeba pamiętać o tym, że prawo wyborcze nie przysługiwało wtedy dużej części społeczeństwa) i założyciele młodego państwa obawiali się, że wyborcy nie będą w stanie podejmować świadomych decyzji i wybrać na prezydenta kogoś, kto ma odpowiednie kwalifikacje do sprawowania tej funkcji.
Poza tym, pojawiały się obiekcje, że bez takiego bezpiecznika prezydenta wybiorą najludniejsze stany, a także konkurencyjne propozycje. Rolę odegrał też czynnik rasowy. Zastosowano przelicznik: każdy niewolnik liczony był tak, jak ułamek, dokładnie 3/5 obywatela. Niewolnicy nie mieli prawa głosu ani nie byli wolni, a wykorzystano ich do zwiększenia roli południowych stanów w wyborach.
Liczba elektorów przypisanych do każdego stanu nie jest stała. Może się zmieniać (w obie strony, choć żaden stan nie może mieć mniej niż trzech takich delegatów) co 10 lat, po spisach powszechnych, ale całkowita liczba elektorów - 538 - jest już trudniejsza do zmiany (wymagałaby na przykład przyjęcia poprawki do konstytucji).
Żeby wygrać wybory, trzeba zdobyć 270 głosów elektorskich (czyli 50 proc. + 1). To głosowanie elektorskie ma miejsce w grudniu i dopiero po nim podaje się oficjalny wynik wyborów. Nowy prezydent obejmuje stanowisko w styczniu kolejnego roku.
Zanim to się stanie głosy trzeba policzyć. W tym roku może to być trudniejsze niż zwykle. To dlatego, że z powodu pandemii koronawirusa więcej osób zdecydowało się zagłosować korespondencyjnie, co można było zrobić nawet kilka tygodni przed oficjalną datą głosowania powszechnego. Z najnowszych informacji Departamentu Stanu wynika, że zrobiło tak około 105 milionów osób (w 2016 roku było ich 47 mln). Ogółem departament ten oczekuje, że w tegorocznych wyborach weźmie udział 150 milionów Amerykanów, co dawałoby frekwencję na poziomie 65 proc., najwyższą od 1908 roku.
Sam wynik wyborów może długo nie zostać podany. Liczenie głosów korespondencyjnych trwa dłużej, każdą kopertę trzeba najpierw otworzyć. Niektóre stany już zaczęły to robić, inne czekają do zakończenia głosowania powszechnego. Szanse więc, że w wieczór wyborczy (czyli środek nocy w Polsce) poznamy nie poznamy nawet wstępnych wyników, są spore.
Pojawiają się obawy, że poczta może nie zdążyć z dostarczeniem wszystkich głosów korespondencyjnych na czas. Stan Pensylwania zdecydował, że zostaną uwzględnione głosy, które dotrą do trzech dni po dniu wyborów. A Pensylwania to jeden z tak zwanych swing states, stanów niezdecydowanych, w których trudno przewidzieć wynik wyborów.
Do tego dochodzą możliwe sytuacje, w których wynik w jakimś stanie zostanie zakwestionowany i liczenie trzeba będzie powtórzyć. Tak było w 2000 roku na Florydzie i Sąd Najwyższy ogłosił zwycięzcę dopiero miesiąc po wyborach (był nim George W. Bush, który pokonał Ala Gore'a).