Gdy rok temu pandemia dotarła do Polski rząd wprowadził pełny lockdown całego kraju, mimo że dzienna liczba nowych zakażeń była tylko ułamkiem wyników z ostatnich tygodni. Kilka miesięcy później epidemiolog dr Paweł Grzesiowski, obecnie ekspert ds. COVID-19 Naczelnej Rady Lekarskiej, mówił, że lepszym pomysłem byłyby regionalne lockdowny.
Takie podejście polski rząd wprowadził jesienią, gdy rozpoczęła się druga fala koronawirusa. Powstały strefy zielona, żółta i czerwona, które były wyznaczane na podstawie dziennej liczby zachorowań. Zamiast zamykać cały kraj, ograniczano transmisję wirusa lokalnie. Obostrzenia różniły w zależności od strefy, do której zaliczał się akurat region. Pierwsze dwa miesiące 2021 roku, gdy liczba zachorowań wyraźnie zmalała, podziału na strefy nie było, a kolejne obostrzenia były luzowane w całym kraju. Pod koniec lutego jednak wrócono do tego rozwiązania w nieco zmienionej formie.
Obecnie w czerwonej strefie znalazły się cztery województwa:
W każdym z nich średnia dzienna liczba zachorowań przekroczyła 45 osób na 100 tys. mieszkańców. Do żółtej strefy zalicza się z kolei woj. kujawsko-pomorskie (40,4 zachorowań na 100 tys. mieszkańców), podkarpackie (38,2) śląskie (37,2), dolnośląskie (34,4), małopolskie (30,9) oraz wielkopolskie (30,3). Wszystkie te regiony są więc zagrożone wprowadzeniem dodatkowych obostrzeń, jeśli liczba zakażeń się zwiększy.
Lokalny lockdown wiąże się z przejściem dzieci w klasach 1-3 na nauczanie hybrydowe. Ponadto całkowicie zostają zamknięte hotele, obiekty sportowe, baseny, galerie sztuki oraz kina. Rząd ogranicza także działalność galerii handlowych. Znika też możliwość uprawnia części aktywności sportowej, ponieważ w strefach objętych lockdownem nie mogą działać baseny, sauny, obiekty sportowe i solaria.