Szło wam dobrze, wyszło źle. Zachód się dziwi pandemii w Polsce

Grzegorz Sroczyński
- Ponad 70 tysięcy zgonów nadmiarowych... Ludzie chyba nie byliby w stanie normalnie funkcjonować, gdyby dotarła do nich skala tej tragedii. Zresztą ja sam, chociaż siedzę w tym zawodowo, teraz już ograniczam czytanie doniesień związanych z pandemią do minimum niezbędnego w pracy naukowej - z Michałem Zabdyrem-Jamrozem rozmawia Grzegorz Sroczyński

Grzegorz Sroczyński: Gramy w Polsce w „blame game”?

Michał Zabdyr-Jamróz: Tak. Na całego.

Jedni mówią, że totalnie nie radzimy sobie z pandemią, że to wina rządów PiS, ich nieudolności, a szczepienia idą najwolniej na świecie. Na to drudzy: szczepienia idą najszybciej na świecie, proszę, tu są liczby, a poza tym za Platformy Arłukowicz zniszczył służbę zdrowia. Przez to cała debata publiczna robi się głupawa i niczego się nie można z niej dowiedzieć.

Niczego. Nie można się też uczyć na błędach, bo w „blame game” chodzi wyłącznie o szukanie winnego, a nie o wyciąganie wniosków.

Żeby mniej więcej rozumieć, co się dzieje z pandemią w Polsce, muszę się wczytywać w różne niszowe portale naukowe, tropić facebookowe analizy Marcina Kędzierskiego, szukać na stronie „Nowej Konfederacji” pańskich tekstów, komentarzy Marii Libury na stronie Klubu Jagiellońskiego, ewentualnie czytać wywiady Sutowskiego w „Krytyce Politycznej”. W jednym z ostatnich Miłada Jędrysik, która przecież PiS-u nie znosi, powiedziała, że akcję szczepień rząd zorganizował dobrze. 

Tak. Ale to są rodzynki w naszej debacie publicznej, że ktoś powie coś niesztampowego, zniuansowanego i przez to cenniejszego dla zrozumienia sytuacji. Jako politolog dodam półżartem: wszystko przez tych cholernych Amerykanów. Myśmy w okolicach 2000 roku zaczęli kopiować ich model rywalizacji politycznej. Od powstania duopolu PO-PiS totalnie poszliśmy w model antagonistyczny, te partie plagiatowały nawet amerykańskie spoty wyborcze. Zaczęły dążyć do systemu dwupartyjnego z wysokim poziomem polaryzacji politycznej i brudnej retoryki. Teraz nikt nikomu nie ufa i bardzo często jest to uzasadnione, bo wszyscy ściemniają, żeby swoją stronę pokazać jako jedyną sprawiedliwą. Jak taka polityka działa, widać doskonale w USA: Andrew Cuomo, gubernator Nowego Jorku, przyznał się, że oszukiwał w sprawie liczby zgonów w domach opieki. Po to, żeby nie dawać amunicji administracji Trumpa przed wyborami.

Zobacz wideo Pandemia potęguje patologie. „Przemoc domowa to palący problem”

Zaniżał dane?

On zdecydowanie zareagował na pandemię i stał się bohaterem Demokratów: „Gdyby tacy ludzie jak Cuomo rządzili w całym kraju, to Amerykanie by nie umierali”. Więc ukrywał dane, żeby Republikanie mu nie zniszczyli tej legendy.

Czyli polaryzacja powoduje, że już naprawdę nic nie wiemy, bo nawet twarde dane są niewiarygodne?

A w każdym razie spodziewamy się, że w jakiś sposób zostały zmanipulowane. I często tak jest. W efekcie aby zrozumieć pandemię, nie ma sensu śledzić wypowiedzi polityków ani tych mediów, które są w politykę wprost zaangażowane po którejś stronie.

No dobrze. To mam proste pytanie: czy jako państwo zdaliśmy test z pandemii, czy nie?

Ewidentnie sobie nie poradziliśmy. Na Zachodzie przyglądają się pandemii w Polsce i innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej, bo jesteśmy nietypowi: na początku szło nam bardzo dobrze, lepiej niż innym, a potem było bardzo źle. Badacze teraz dociekają, dlaczego tak się stało.

I co im wychodzi?

Uważają, że Polskę na początku uratował pewien poziom centralizacji państwa i różne instytucje, które są uznawane na Zachodzie za polską specyfikę. Chodzi między innymi o Państwową Inspekcję Sanitarną.

Sanepid? On jest nietypowy?

W niektórych krajach zachodnich tego typu instytucje nie występują w takiej formie i dlatego budzą zaciekawienie zagranicznych badaczy. Sanepid ma szeroki zakres kompetencji, m.in. zbiera dane epidemiczne, ma też uprawnienia policyjne, czyli wlepia mandaty, ma nawet funkcje edukacyjne. Na Zachodzie te funkcje często są rozproszone między różnymi instytucjami. To jest trochę nasz unikat.

No ale Sanepid przecież totalnie poległ.

Na początku było nieźle. Rząd wprowadził ostry lockdown szybko i dość sprawnie. Zaczęto tworzyć covidowe szpitale jednoimienne. I ta centralizacja wielu instytucji nam pomogła. Natomiast później rzeczywiście nasze instytucje zawiodły. Sanepid poległ, bo jest zaniedbany kadrowo i niedofinansowany. Ta instytucja naprawdę zasługuje na lepsze traktowanie ze strony państwa.

Inna z hipotez, dlaczego w pierwszej fazie pandemii radziliśmy sobie lepiej, jest szczególnie intrygująca: krajom takim jak Polska pomógł niski poziom zaufania społecznego.

W jaki sposób?

Konrad Maj i Krystyna Skarżyńska dobrze to ujęli w raporcie dla Fundacji Batorego. Zauważyli, że występuje dodatnia korelacja nieufności z przestrzeganiem zasad izolacji. Zwykle nieufność nie sprzyja prospołecznym zachowaniom, jednak w pandemii może wzmacniać przekonanie, że nikt mnie ani moich bliskich nie uchroni, jeśli sam o siebie nie zadbam.

Więc rzucam się do sklepu po mąkę, cukier i zamykam się w domu?

Bo nikt mi nie pomoże, żadna tam władza, instytucje, szpitale na pewno nie wydolą, bo nawet bez pandemii ledwo dawały radę. Mamy mocny instynkt takiego reagowania. Socjologowie od lat narzekają, że ten niski poziom zaufania społecznego to jest nasza główna blokada rozwojowa. No więc tutaj mógł on sprzyjać zachowaniom, które w tej specyficznej sytuacji były bardziej pożądane, czyli wzmocnił odruch dystansowania społecznego.

A dlaczego później wszystko się posypało?

Bo w dłuższej perspektywie niski poziom zaufania utrudnia przestrzeganie konkretnych zaleceń i obostrzeń. Skarżyńska i Maj piszą: „Kryzys zdrowotny dotknął o wiele silniej społeczeństwa, w których panuje niski poziom zaufania uogólnionego i duża nieufność wobec instytucji publicznych”. Tam, gdzie obywatele nie ufają instytucjom i nisko oceniają jakość rządzenia, trudniej im się dostosować do reguł, które ten system produkuje i narzuca. Zaufanie do instytucji państwa spadło jeszcze bardziej choćby od momentu ogłoszenia zakazu wchodzenia do lasów. Obywatele pytali: „No ale dlaczego akurat to?”. A władza odpowiadała: „A bo tak”. Władze kontynuowały te niejasne decyzje, reagowały ad hoc i bez dania ludziom szansy na przygotowanie się, jak przy nagłym zamknięciu cmentarzy. Więc na istniejący już wysoki poziom nieufności nabudowaliśmy sobie jeszcze kolejne warstwy irytacji i absurdu. Parę tygodni temu powstała w necie strona satyryczna „Generator obostrzeń” – idiotyczne zarządzenia wypluwane są losowo: „od jutra obowiązuje zakaz organizacji zawodów szachoboksu oraz spotkań Świadków Jehowy” albo „hotele dostępne są tylko dla saksofonistów, zespołu Kwiat Jabłoni, mitomanów oraz Svena Hannawalda”. Wrażenie losowości tych ograniczeń naprawdę szkodziło zaufaniu, nawet gdy wiele działań było słusznych.

Chaotyczne komunikaty były wszędzie. Niemcy tak samo na to narzekali.

Owszem. Chaos był wszędzie, ale u nas zdecydowanie bardziej i dłużej.

Dlaczego?

To wynika z rażącej nieprzejrzystości w podejmowaniu decyzji oraz skłonności do działania ad hoc. W tym akurat mamy wiele podobieństw z Czechami: niejasne naukowe podstawy decyzji i brak czytelnego eksperckiego wsparcia. W Niderlandach czy Niemczech był jasny podział zadań: eksperci instytutów państwowych tłumaczyli merytoryczne podstawy obostrzeń, a politycy podtrzymywali morale, jako liderzy stanowili emocjonalną „kotwicę” zaufania i determinacji. U nas publiczną komunikację o pandemii zdominowali politycy. No i to ukrywanie niewygodnych danych sanepidowskich z poziomu powiatów. To z kolei efekt przestarzałego rozumienia autorytetu instytucji.

Czyli?

Tradycyjnie rozumiany autorytet to przekonanie, że dana instytucja się nie myli - nigdy. Więc za wszelką cenę stara się ukryć wszelkie błędy. Tymczasem zgodnie z koncepcją tzw. dobrego rządzenia w sektorze publicznym autorytet należy rozumieć jako umiejętność odpowiedzialnego radzenia sobie z własnymi błędami i kontrowersjami. I właśnie tego zabrakło naszym instytucjom w pandemii, one próbowały zablokować przepływ informacji, żeby kłopotliwe dane nie docierały do opinii publicznej i nie siały zwątpienia.

Chodzi o patriarchalne rozumienie autorytetu? Że jak ten ojciec się pomyli i przyzna do błędu, to koniec świata, przestaje być dla dzieci autorytetem, tak?

Nie wolno mu zmienić zdania, bo go dziateczki przestaną szanować. A tymczasem w dzisiejszym świecie to już tak nie działa. Autorytet buduje się głównie poprzez transparentność i zdolność do sprawnej korekty działań, a to wymaga umiejętności przyznania się do błędu.

Czyli co oni powinni mówić? „Te lasy to faktycznie było przegięcie, pomyliliśmy się, wciąż wszyscy uczymy się pandemii, uczymy się na błędach”?

Mniej więcej. Przy czym problem nie polega tylko na tym, jaką percepcję siebie i swojego autorytetu ma władza publiczna, ale też jakie oczekiwania ma społeczeństwo. Bo istnieją u nas silne postawy społeczne domagające się tego, żeby do błędów się nie przyznawać. Więc trochę ten przestarzały model zarządzania publicznego jest zrozumiały.

Wiele popsuła nam tradycyjnie spolaryzowana polska polityka – letnie rozprzężenie związane z kampanią wyborczą. Premier, który nawoływał emerytów do głosowania: „Nie trzeba się już bać wirusa”. To przyniosło efekt, którego się można było spodziewać: zdemobilizowaliśmy siły, rozluźniono rygor i ostrożność. Sprzeczność komunikatów i łamanie obostrzeń przez samych decydentów spotęgowało brak zaufania do instytucji.

Co jeszcze zdecydowało, że na początku było dobrze, a później się posypało?

Chroniczne niedofinansowanie systemu zdrowotnego i wieloletnie braki kadrowe. A przy tych niedoborach skupiliśmy zasoby na tym najbardziej pilnym zagrożeniu i najpewniej zaniedbaliśmy inne problemy zdrowotne. Zbyt sztywno zafiksowaliśmy się na pandemii. W szpitalach przekształconych na covidowe ustały inne świadczenia, a nawet szkolenia specjalizacyjne lekarzy. A to tylko najbardziej widoczne objawy. Mamy w Polsce masę utartych i wadliwych praktyk, które utrudniły nam skuteczną walkę z pandemią.

Najgorsza z tych praktyk to jaka?

Egoizm strukturalny. To zjawisko, które udokumentowałem w badaniach na temat przyczyn strajków pielęgniarek i w mojej ostatniej książce o deliberacji w polityce zdrowotnej. W wielkich reformach z 1999 roku tak urządziliśmy sobie system zdrowotny, że jego zasady czynią zachowania egoistyczne najbardziej racjonalnymi. To niejako przymusza do cwaniactwa, wydzierania sobie zasobów i ukrywania informacji. To prowokuje też antagonistyczne mechanizmy rozwiązywania sporów. Bo system zakłada, że relacje między podmiotami będą oparte na zasadzie rywalizacji. Wszyscy mają walczyć o swoje, a koordynację w służbie zdrowia wymusi „rynek wewnętrzny”. Od tamtego czasu próbujemy tę podstawę systemu korygować przez nabudowywanie różnych instytucji, ale nastawienie wszystkich uczestników systemu i zasady naczelne są dyktowane tym egoistycznym, antagonistycznym trybem domyślnym.

To są te wszystkie sytuacje, kiedy dyspozytorka błaga szpital, żeby przyjął pacjenta z covidem, a oni mówią, że nie mają miejsc, chociaż dwa ostatnie jeszcze mają? I karetka dwanaście godzin krąży między Siedlcami, Warszawą i Garwolinem.   

Konkretnych sytuacji nie będę oceniał bez ich zbadania, bo bezpośrednie przyczyny mogą być różne. Ale tak, egoizm strukturalny tworzy warunki sprzyjające takim zdarzeniom.

Czyli co kuleje najbardziej?

Podmioty lecznicze z zasady nie dzielą się pełnią informacji. Bo NFZ – mimo że działać ma w tym samym celu, czyli ochrony zdrowia mieszkańców – jest niejako „współpracującym antagonistą”: konkurentem, drugą stroną targu interesów. Nie wspominając już o konkurencji placówek o kontrakty na najbardziej lukratywne świadczenia.

I nagle pojawia się pandemia, kiedy dzielenie się informacjami jest najważniejsze?

Tak. Uczciwe i szybkie przekazywanie informacji.

Urzędnicy z ministerstwa zdrowia – off the record – mówią tak o dyrektorach szpitali: „Oni z zasady ściemniają, ukrywają informacje i dopiero jak się ich zmusi, zaszantażuje, to te łóżka covidowe znajdują”.

Główny mechanik ze Star Treka zawsze podwajał czas potrzebny na naprawdę. Jak uważał, że coś mu zajmie 10 godzin, to mówił, że 20. Potem naprawiał szybciej i wszyscy wołali: „Wow!”.

Czyli ci urzędnicy mają rację?

Że narzekają na dyrektorów szpitali? Niekoniecznie. Bo problem nie polega na tym, że dyrektorzy są źli, tylko że system ich zmusza do takich zachowań. To jest ten egoizm strukturalny – nie egoizm wynikający z natury ludzkiej czy ze złej woli danej osoby. Taki system z każdego zrobi bezdusznego, interesownego gracza. Zabawa w ten „biznes” zaczyna się od relacji między tzw. płatnikiem systemu, czyli NFZ, a szpitalami i przychodniami, która jest zbudowana na zasadzie targu interesów: umowy cywilno-prawne, konkursy ofert, negocjowanie cen. Jak się poczyta literaturę poświęconą targom interesów, to w takim układzie od razu wpadamy w tak zwany dylemat negocjatora, więc musimy założyć, że druga strona ukrywa swoje karty, bo chce jak najwięcej zyskać, a informacja to atut w tej grze. Zresztą „blame game” jest integralnym elementem strukturalnego egoizmu, bo pomaga w osłabieniu pozycji kontrahenta. W takim układzie otwarte mówienie o swoich zasobach, potrzebach i problemach oznacza frajerstwo albo wręcz tarapaty, bo wystawia na dodatkowe straty.

Na przykład?

Przyznajesz się, że na oddziale kardiologicznym spijasz śmietankę, bo kiedyś to były świadczenia przeszacowane w kontraktach, to oni ci przytną to bezcenne źródło lepszej sytuacji finansowej szpitala. Więc siedzisz cicho. To się rozlewa na cały system, szpitale rywalizują o kontrakty, o zasoby inwestycyjne. I nikt się nie zastanawia, że wszyscy wspólnie do czegoś zmierzają, tylko traktują się jak konkurenci. Przez to łatwiej przerzucać ciężar pracy na inne podmioty. My bierzemy przypadki dobrze wyceniane, a tamci niech robią internę, która akurat jest źle wyceniana. I będziemy im podsyłać „mniej opłacalnych” pacjentów. Egoizm strukturalny – szczególnie przy chronicznym niedofinansowaniu systemu – wzmacnia też tendencję do optymalizacji kosztów, czyli tak zwanego chudego zarządzania. Obcinamy cały „tłuszczyk”, idziemy w stronę on-time delivery, czyli nie trzymamy zapasów w szpitalnym magazynie, bo to kosztuje, tylko zamawiamy, jak jest potrzeba. I gdy przychodzi takie zdarzenie jak pandemia, to nagle brakuje podstawowych środków ochrony dla lekarzy. Ten system perfekcyjnie nauczył się oszczędzać na personelu medycznym: zatrudniać absolutne minimum albo nawet outsource’ować kluczowe zadania. Najbardziej na tym ucierpiały pielęgniarki, salowe i personel, który ma najmniejszą moc przebicia politycznego. W ramach optymalizacji kosztów wypychano tych ludzi na elastyczne formy zatrudnienia. I dlatego mieliśmy tylu przepracowanych lekarzy i pielęgniarki, którzy popełniali błędy i padali ze zmęczenia. W efekcie straciliśmy coś, co jest istotą dobrego rządzenia: zrównoważenie systemu i jego odporność na wstrząsy. Tę odporność na wstrząsy zaniedbaliśmy naprawdę dramatycznie w imię optymalizacji. Tymczasem istotą systemu ochrony zdrowia jest to, że ma jakiś zapas, nadmiarowość i jest przygotowany na nagłe zdarzenia, pandemie, wypadki i katastrofy naturalne.

Czyli ten „tłuszczyk” w służbie zdrowia jest potrzebny?

To są raczej mięśnie, których zwykle nie używamy. Nie musimy codziennie podnosić 50 kilo, ale jak się jest ratownikiem, to warto te mięśnie mieć. Gdyby nie poświęcenie personelu – szczególnie pielęgniarek – to system by się nam już dawno rozpadł w drzazgi. Żerowanie systemu na etosie samopoświęcenia – etyce troski wpajanej w edukacji pielęgniarskiej – ma swoje konsekwencje. Widać to w zgorzknieniu, resentymencie pielęgniarek, które często nie ufają szefostwu i decydentom, nawet jak wywodzą się oni z ich własnego środowiska. Julia Kubisa w książce „Bunt białych czepków” opisała syndrom „królowej pszczół”, pielęgniarki, która trafia na stanowisko kierownicze i staje się zupełnie inną osobą, wyzutą z solidarności zawodowej, bezwzględną menadżerką, wyciskającą podwładnych, gdzie się da.

Bo uważa, że tak trzeba?

Cały system ją uczy, że na tym polega profesjonalne zarządzanie. W takim układzie empatia i szukanie uczciwego podziału obciążeń to frajerstwo. System prowadzi do selekcji tych osób, którym najłatwiej przychodzi bezwzględne cięcie kosztów, przymuszanie do nadgodzin itp. Nie mówię, że wszyscy zarządzający tacy są, ale te cechy są premiowane przy awansie, bo najlepiej wpisują się w egoizm strukturalny.

Jest jeszcze jedno powiązane z tym przekleństwo systemu, które w pandemii też dało o sobie znać – „tanie państwo”, które zaniedbuje swoją rolę koordynacyjno-nadzorczą. Na lekarzy i pielęgniarki przerzucono tony uciążliwej papierologii, oni muszą uprawiać nieprawdopodobną sprawozdawczość. W znacznej mierze dlatego, że NFZ za mało wydaje na własną biurokrację.

Za mało na biurokrację?

To jeden z większych mitów debaty publicznej o służbie zdrowia w Polsce. W kółko czytam i słyszę o potrzebie „ukrócenia tego molocha biurokratycznego, którym jest NFZ”. To piramidalna bzdura. Studentom pierwszego roku robię taki test, pokazuje im zdjęcie nagłówka z MedExpressu: „Ile procent swojego budżetu NFZ wydaje na administrację?”. Artykuł ilustruje zdjęcie stockowe ludzi rozrzucających pieniądze. I studenci pierwszego roku zgadują: 15, 20, 30 procent. Licealiści czasem mówią więcej: 60 procent. Odsłaniam cały nagłówek: „Mniej niż jeden procent”. I najlepsze, że to skandalicznie mało. Żadna szanująca się prywatna firma ubezpieczeniowa czy medyczna nie przetrwałaby z tak małymi wydatkami na koordynowanie i planowanie swoich działań.

I co z tego wynika?

Administracyjne obowiązki spychane są na podmioty lecznicze, a w nich spada to na lekarzy, pielęgniarki. Zamiast czas poświęcać pacjentom, wypełniają tabelki. Nasz system wzorowany jest na modelu bismarckowskim i dlatego jest dość zdecentralizowany, co ma swoje zalety. Ale – tak jak system niemiecki – wymaga on relatywnie więcej wydatków na koordynację. Tyle że my przez lata na koordynacji oszczędzaliśmy. System pilnie potrzebuje uzupełnienia go o dodatkowy personel zdrowia publicznego. Chodzi o ludzi przeszkolonych nie tylko w prawie i papierologii, ale też w robieniu badań społecznych wśród personelu i pacjentów. I potem wyżej ktoś powinien analizować te dane. Tak, żeby impuls do korekt systemu i reform wypływał od personelu pierwszej linii i od samych pacjentów.

Przez ostatnie dwadzieścia lat wiele w naszym systemie zmieniło się na lepsze. Kolejne rządy popełniały błędy i miały niemądre pomysły, ale też robiły sporo dobrego. Dobudowały do systemu mechanizmy koordynowania i planowania, powstały mapy potrzeb zdrowotnych, które na początku kompletnie nie wyszły, ale uczymy się. Mamy system JOWISZ, który pomaga oceniać inwestycje w szpitalach. Mamy Agencję Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji, bardzo ważną instytucję, w naszej części Europy byliśmy w tym pionierami. Stworzyliśmy koszyk świadczeń gwarantowanych i upowszechniamy dostęp do opieki zdrowotnej. To są dobre zmiany i instytucje wymagające czasem tylko usprawnień. Zresztą za najważniejszą dla naszego systemu zdrowotnego uznałbym nie tyle jakąś konkretną reformę, ile raczej reformę procesu tworzenia i przeprowadzania reform. W duchu demokracji deliberatywnej. Po to, by zmiany lepiej uzgadniać i testować w małej skali. I trochę z tych rzeczy się już dzieje. Tego potrzebujemy: inwestycji w koordynację i kooperację. A nie opowiadania bajek, że trzeba ciąć wydatki na administrację. Bo właśnie przez brak sprawnej administracji trwonimy zasoby i jesteśmy mniej efektywni kosztowo.

Bilans 2020 roku w Polsce: liczba tzw. zgonów nadmiarowych wyniosła ponad 75 tysięcy. W przeliczeniu na milion mieszkańców to europejski rekord. Jak pan reaguje na te dane?

Przyprawiają mnie one o depresję. Na początku pandemii dane wskazywały, że liczba nadmiarowych zgonów w porównaniu z analogicznymi okresami lat poprzednich nawet spadła. Eksperci spekulowali, że to, dlatego że ustały różne aktywności, na przykład było mniej wypadków i ofiar na drogach, mniej było zgonów w wyniku powikłań grypy czy od smogu. Ale na jesieni ten obraz zmienił się dramatycznie.

W nadmiarowych zgonach na milion mieszkańców mamy pierwsze lub drugie miejsce w Europie. I nikogo to za bardzo nie interesuje, prawie o tym nie rozmawiamy. Ponieśliśmy totalną klęskę w walce z pandemią, przecież te liczby wskazują, że nie udało się ochronić ludzi.

Na to wygląda. Jesteśmy w niechlubnej czołówce za Bułgarią, a przed Czechami i Słowenią. Część tych zgonów nadmiarowych – szacuje się, że 30 proc. – nie jest rezultatem samego koronawirusa. Czyli jakieś 20 tysięcy dodatkowych ofiar nie spowodował COVID, tylko być może brak przepustowości systemu w kwestii innych problemów zdrowotnych: ważne operacje odłożone na „po pandemii”, pominięte badania profilaktyczne. No więc tak. Skala tych nadmiarowych zgonów, w tym covidowych, jest przerażająca.

I zero grozy.

Nie dziwię się specjalnie. Ludzie chyba nie byliby w stanie normalnie funkcjonować, gdyby dotarła do nich skala tej tragedii. Zresztą ja sam – chociaż siedzę w tym zawodowo – teraz już ograniczam czytanie doniesień związanych z pandemią do minimum niezbędnego w pracy naukowej. W pewnym momencie zacząłem mieć psychicznie dość. Jeszcze na jesieni śledziłem tę sytuację, czytałem o pielęgniarkach umierających z wycieńczenia, o dramatach pacjentów, o rosnącej umieralności. To było jak obserwowanie katastrofy pociągu pasażerskiego w zwolnionym tempie. Śledzenie tego odciska piętno na psychice. Zupełnie nie dziwię się, że ludzie nie chcą tego przeżywać.

A czegoś się z tej pandemii nauczymy?

Na pewno. Ona obnażyła strukturalne wady naszego systemu. Wśród ekspertów i profesjonalistów nastąpi nareszcie koniec posuniętej do skrajności mody na chude zarządzanie. Inną sprawą jest to, jak pandemia wpłynie na klasę polityczną i publiczną debatę. Jeśli skala skutków pandemii dotrze o świadomości obywateli, to raczej spodziewam się zajadłej „blame game”. A wtedy wszyscy się zacietrzewią jeszcze bardziej. Za skalę ofiar jedni będą winić rząd, a drudzy na przykład masowe protesty strajku kobiet. Przypuszczam, że żadne wyniki badań naukowych nie rozstrzygną tego sporu. Istnieje zjawisko stronniczego odczytywania dowodów, które badał np. Dan Kahan. Paradoks polega na tym, że jeśli ktoś jest bardziej kompetentny w jakiejś sprawie, a jednocześnie bardzo zaangażowany po jednej stronie i zacietrzewiony, to tym łatwiej mu racjonalizować dysonans poznawczy mimo sprzecznych dowodów. Więc nie liczyłbym, że w debacie publicznej pandemia będzie wspólnym dramatem i doprowadzi do jakichś zgodnych wniosków. Mam tylko nadzieję, że dla tych, którzy rzeczywiście interesują się naprawą służby zdrowia, będzie to mocny impuls reformatorski. Choćby do przełamania trawiącego nasz system strukturalnego egoizmu.

***

Michał Zabdyr-Jamróz (1984) - doktor nauk politycznych, adiunkt w Instytucie Zdrowia Publicznego UJ CM. Współpracownik Europejskiego Obserwatorium Systemów i Polityk Zdrowotnych w Brukseli. Gościnny wykładowca Uniwersytetu Kopenhaskiego. W 2020 roku opublikował książkę „Wszechstronniczość”. O deliberacji w polityce zdrowotnej z uwzględnieniem emocji, interesów własnych i wiedzy eksperckiej”. Zajmuje się też popularyzacją badań naukowych w ramach założonego przez siebie Bloga Instytutu Zdrowia Publicznego.

Więcej o: