Przed nami trudna dekada. Piotr Arak: to będzie czas drogiej energii, wszędzie

Maria Mazurek
Mamy kumulację różnych problemów w gospodarce, wśród których na pierwsze miejsce wysuwa się teraz kryzys energetyczny. - Można malować bardzo negatywny scenariusz stagflacyjny, podobny jak ten z lat 70. ubiegłego wieku, ponieważ tak jak wtedy kryzys przychodzi z rynku energetycznego i powoduje podrożenie większości produktów dostępnych na rynku - mówi Piotr Arak, Dyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego, autor książki "Pandenomia. Czy koronawirus zakończył erę neoliberalizmu?", z którym rozmawiamy o tym, do czego doprowadzą wysokie ceny energii oraz czy i jak zmieni nas pandemia.

Wykresy dotyczące cen energii można zobaczyć w galerii zdjęć do tego artykułu. A więcej podobnych tekstów znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl. 

Maria Mazurek, Gazeta.pl: Mamy porozmawiać szeroko o tym, co dzieje się w globalnej gospodarce, musimy jednak zacząć od kwestii lokalnych, czyli od napiętych relacji między Polską a Unią Europejską. Czy po wyroku Trybunału Konstytucyjnego grozi nam wstrzymanie lub ograniczenie środków unijnych z Funduszu Odbudowy? Obawiają się tego na przykład agencje ratingowe, szacując, że zmniejszyłoby to wzrost naszego PKB.

Piotr Arak, Dyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego*: Zauważmy, że już teraz mamy do czynienia z opóźnieniem dostępnych środków z Funduszu Odbudowy, choć do tej pory nie miało to wpływu na koniunkturę gospodarczą w Polsce. Natomiast jeżeli by się tak zdarzyło, że to się będzie przeciągać, to może być to bariera dla wzrostu gospodarczego od początku przyszłego roku. Efekty byłyby odczuwalne zwłaszcza w 2023 i 2024 roku, kiedy napływ pieniędzy i inwestycji zagranicznych w największym stopniu miał stymulować gospodarkę.

Maria Mazurek: Według Moody's wpływ może być wyraźnie widoczny już w przyszłym roku i PKB mógłby rosnąć wolniej, o około 4 proc. zamiast spodziewanych przez analityków agencji 4,5 proc.

To dość zbieżne wyliczenia z naszymi. Już w czerwcu szacowaliśmy, że dzięki realizacji projektów z KPO wzrost gospodarczy w Polsce byłby wyższy o 0,6 pkt. proc. w 2022 r. oraz o 1,7 pkt. proc. w 2023 r. Natomiast zakładam, że istnieje jakiś scenariusz alternatywny, że projekty zostaną rozpoczęte i będą miały zapewnione swego rodzaju finansowanie pomostowe. W ramach Krajowego Funduszu Odbudowy mamy do czynienia w dużej mierze z projektami wieloletnimi, które nie muszą dostać pełnego finansowania już na starcie. Wyobrażam więc sobie zastosowanie innego mechanizmu, na przykład z wykorzystaniem polskich instytucji rozwoju, takich jak Polski Fundusz Rozwoju czy Bank Gospodarstwa Krajowego, ale tylko w krótkim okresie rozwiązania kwestii spornych.

Maria Mazurek: Czy jest tak, jak mówił prezes NBP Adam Glapiński, że bez tych pieniędzy sobie świetnie poradzimy? I czy Unia Europejska rzeczywiście byłaby gotowa wstrzymać te pieniądze, ryzykując być może wzrostem nastrojów antyunijnych w Polsce?

Obecnie emocjonalny wymiar dyskusji utrudnia ocenę możliwych dalszych działań. Oczywiście, 24 miliardy euro, które mieliśmy otrzymać w ramach grantów, to środki, o które warto się starać. Polska może je bezzwrotnie wykorzystać, by budować własny potencjał gospodarczy i inwestować w transformację energetyczną. Na drugiej części Funduszu Odbudowy, środkach o charakterze zwrotnym, pochodzących z puli wspólnych zobowiązań finansowych budowanych przez KE, aż tak bardzo Polsce nie musi zależeć. Nasza sytuacja fiskalna jest inna niż państw europejskiego południa, możemy wciąż relatywnie tanio pożyczać z rynku. Choć też jednocześnie ten unijny kredyt jest mimo wszystko tańszy niż pozyskanie pieniędzy, które sami jesteśmy w stanie pożyczyć w ramach emisji długu. Natomiast długotrwały brak środków europejskich może być postrzegany przez inwestorów jako ryzyko i koszty obsługi polskich obligacji wzrosną, a Polska może utracić atrakcyjność inwestycyjną, którą przez lata się cieszyła.

To jak to się może skończyć? Każda ze stron trochę odpuści i spotkają się gdzieś w akceptowalnym dla siebie środku?

Na pewno wszystkim zależy na porozumieniu. Chociażby dlatego, że do przeprowadzenia transformacji energetycznej, do tego, by Polska zrealizowała unijny plan Fit for 55, potrzebuje dodatkowych pieniędzy. Trudno oczekiwać realizacji celów klimatycznych od rządów krajowych, jeśli te rządy nie dostaną odpowiedniego wsparcia. A polityka klimatyczna jest obecnie najważniejszym obszarem działania Komisji Europejskiej. Ten spór jest dużym problemem nie tylko po polskiej stronie, ale też dla instytucji unijnych.

W ostatnich dniach mieliśmy jeszcze jedno, ważne dla gospodarki, wydarzenie lokalne. Polski bank centralny podniósł stopy procentowe i był to niespodziewany - z racji momentu - ruch, co zresztą według prezesa było celem Rady Polityki Pieniężnej. Jak pan ocenia tę podwyżkę? Według niektórych dokonano jej zbyt późno, w zderzeniu z bankami centralnymi w regionie. Czechy i Węgry już kilka razy zwiększyły poziom stóp, tymczasem kilka miesięcy po pierwszych takich ruchach inflacja w tych krajach jak na razie niespecjalnie spowalnia. Rada Polityki Pieniężnej z jednej strony chyba nie miała wyboru, ale z drugiej, czy ta podwyżka coś może dać?

Wielu członków RPP mówiło, żeby podnosić stopy już wcześniej i można argumentować, że tak trzeba było zrobić. Na pewno komunikacja podwyżek mogła rozpocząć się już wcześniej. Trzeba też pamiętać, jak działają wyższe stopy - nie wpływają bezpośrednio na inflację, tylko zmniejszają podaż pieniądza: podwyższają koszt pieniądza dla banków, przez co droższe jest finansowanie z banków dla firm. To powoduje zmniejszenie inwestycji, czyli w konsekwencji może wyhamować i wydatki napędzające ceny, i wzrost gospodarczy.

Inflacja w UE przyspieszyła. Dookoła szóstka z przodu. W Polsce inflacja też taka będzie, może już za chwilę

Stopy procentowe w Polsce wciąż są bardzo niskie, więc ta jedna podwyżka na inflację nie będzie mieć dużego wpływu. Zapewne pojawią się kolejne, a to, co dzieje się w naszym sąsiedztwie, poziom, do którego doszły Węgry czy Czechy, sugeruje, że możemy wrócić do poziomu sprzed pandemii, czyli okolic 1,5 proc. Natomiast sama ścieżka podnoszenia stóp jest niepewna, zależy między innymi od sytuacji pandemicznej, o której trochę zapominamy, ale tych jednoczesnych kryzysów jest kilka, co nie ułatwia pracy bankowi centralnemu. Głównym problemem jest teraz kryzys gazowy, a szerzej podażowy.

No właśnie, mamy kryzys energetyczny - bo chodzi przecież także o energię elektryczną czy ropę naftową, choć gaz podbijał także i ich ceny. Co się dzieje?

Rosja postanowiła wymóc na Komisji Europejskiej decyzję o szybszym niż wynikałoby to z europejskich procedur, uruchomieniu Nord Stream 2. Gazprom od wakacji tego roku zmniejszył przesył gazu, obecnie obserwujemy historyczne minima transportu tego surowca przez Polskę do Europy Zachodniej. Latem i wiosną nie uzupełnił swoich magazynów w Europie Zachodniej, argumentując to awariami i wewnętrznymi potrzebami rynku. Przez to europejskie zasoby gazu miały historycznie niski poziom, który teraz zaczyna wzrastać, ale i tak jest o około jedną czwartą mniejszy niż w zeszłym roku o tej porze.

To ja dla porządku tylko zaznaczę, że z długoterminowych kontraktów z europejskimi odbiorcami Gazprom się wywiązuje, co ci odbiorcy zresztą sami podkreślają. Problem jest z dostawami dodatkowymi, tak zwanymi spotowymi, o które Zachód w sytuacji poważnego niedoboru zabiega. Bo przecież ten kryzys nie został wywołany wyłącznie przez zachowanie wyłącznie rosyjskiego koncernu.

Oczywiście, nie jest to kwestia samego Gazpromu. Mamy postpandemiczny wzrost gospodarczy. Niewiele prognoz, które przygotowały firmy z Azji, wzięło pod uwagę to, że tak szybko będziemy się teraz rozwijać. Dlatego mamy na przykład ograniczenie zasobów chipów wykorzystywanych między innymi w motoryzacji, i dlatego też nie mamy wystarczających zasobów energii - różnej, bo nie o gaz jedynie chodzi. Chiny kupują teraz nie tylko gaz, który został zarezerwowany na okres zimowy, ale także ropę i węgiel, co powoduje, że na rynkach światowych rosną ceny tych surowców. Mamy też efekt wejścia wielu inwestorów w rynek ETSów, czyli uprawnień do emisji CO2 w Europie. Ceny tych uprawnień rosły w ostatnich miesiącach bardzo dynamicznie i biły rekordy, nawet powyżej 60 EUR/t CO2. To koszty, które dla sektora energetycznego w Polsce stanowiły około 15 proc. kosztów przed wzrostem cen ETS, i w każdym praktycznie miesiącu wzrastają o kilka punktów procentowych. W cenach surowców uwzględnione są nawet prognozy pogody, spodziewamy się długiej i mroźnej zimy.

Czyli po nagłym i niespodziewanym koronakryzysie mamy gospodarcze odbicie, tak gwałtowne, że samo sobie niejako zagraża - podsycając inflację, powodując zakłócenia w globalnych łańcuchach dostaw i zmuszając banki centralne do działań, które mogą to odbicie przyhamować. Do czego to wszystko może doprowadzić?

Z jednej strony można malować bardzo negatywny scenariusz stagflacyjny, podobny jak ten z lat 70. ubiegłego wieku, ponieważ tak jak wtedy kryzys przychodzi z rynku energetycznego i powoduje podrożenie większości produktów dostępnych na rynku. Z drugiej strony, może to być kryzys przejściowy i niektóre z jego elementów mogą zostać ograniczone.

O ryzyku stagflacji, czyli stagnacji połączonej z wysoką inflacją, coraz więcej słychać, czy to bardziej prawdopodobny scenariusz?

Nie jestem w stanie powiedzieć, że na pewno się tak stanie. Ja kryzys lat 70. ubiegłego wieku znam tylko z literatury, nie wiem, ilu obecnych decydentów politycznych i ekonomicznych go pamięta, ale to, co teraz mamy, może budzić pewne skojarzenia z tamtymi czasami.

Na pewno stopa inflacji w Europie będzie wyższa ze względu na transmisję cen energii na żywność. Gaz, którego jest teraz za mało na rynku, używany jest także do produkcji nawozów. Dzisiaj fabryki głównych producentów w tej branży zaprzestały produkcji na przyszły rok. To musi przełożyć się na ceny surowców rolnych i produktów spożywczych. Drożeć więc będą te najbardziej podstawowe elementy koszyka inflacyjnego: energia i żywność. A w niektórych państwach mogą się też przecież pojawić problemy z dostawami energii, co zaburzy mir społeczny.

Jest też duże ryzyko, że spirala inflacyjna będzie wymuszać podniesienie wynagrodzeń, czyli powstanie tzw. efekt drugiej rundy, a potem trzeciej i czwartej i inflacja w pewnym momencie może wymknąć się spod kontroli banków centralnych. Nie tylko w Polsce czy w naszym regionie, w Europie Zachodniej zapomniano na całe lata o wysokiej inflacji, a właśnie wraca. Warto podkreślić, że sama inflacja, z perspektywy banku centralnego i rozwoju gospodarczego, nie jest zjawiskiem negatywnym, lepiej nawet, by była lekko podwyższona zamiast poniżej celu, tyle że właśnie: lekko.

Jeden z dziennikarzy Bloomberga nazwał to, co się teraz dzieje na rynku energii, "zemstą paliw kopalnych". Czy może zagrozić to transformacji energetycznej i polityce klimatycznej? Zahamować ją albo zmienić?

Ta "zemsta" jest wygenerowana przez różne czynniki. Widać na przykład, że w tradycyjne źródła energii i powiązane z nimi gałęzie gospodarki w miejsce banków i inwestorów instytucjonalnych weszły fundusze - okazuje się, że w krótkim okresie to sektory bardzo opłacalne do inwestowania. Transformacja energetyczna, taka, jaką sobie dziś wyobrażamy, może się okazać bardzo drogim wyzwaniem.

Komisja Europejska jest dzisiaj pod wzmożonym atakiem bardzo wielu interesariuszy, przez to, że ceny energii dla konsumentów rosną. Bardzo trudno będzie na przykład europosłom, mającym na uwadze swój elektorat, argumentować, że dalej trzeba implementować tę samą agendę, której rozszerzenie w średnim terminie spowoduje wyższe koszty dla gospodarstw domowych. Dość intensywne uruchomienie się przeróżnych lobby sektorów tradycyjnych zmierzających do tego, by opóźnić proces transformacji energetycznej, może wpłynąć na późniejsze decyzje polityczne. Na pewno to, co się dzieje, będzie miało to wpływ na dwa źródła energii, które akurat z perspektywy Polski są dość istotne: atom i gaz.

Jaki to będzie wpływ?

Atom jest dość niezależny na wahania cen, Komisja będzie więc pewnie musiała podejść pewnie nieco inaczej do inwestycji w tym sektorze. W przypadku gazu niewykluczone, że pojawi się pomysł na przykład tworzenia europejskich rezerw strategicznych, takich, jakie ma Polska, czy wspólnych zakupów gazu. Na razie komunikat Komisji jest dość enigmatyczny, mówi o dobrowolności. Bruksela niechętnie podchodzi do interwencji na rynku energetycznym, pomimo, że jest to jeden z najbardziej problematycznych obszarów, co pokazuje Nord Stream 2.

Obecna sytuacja może być chyba dobrą okazją, by to nastawienie europejskie się zmieniło.

Problem polega na tym, że w Komisji Europejskiej - ja to mogę powiedzieć, bo nawet niedawno byłem na debacie z jej przedstawicielami - nikt głośno nie powie, że Gazprom wpływa na wzrost cen gazu na rynku europejskim. Podejście jest takie, by dogadać się z Rosją, co pociąga za sobą tą swego rodzaju poprawność polityczną, także w zakresie stawiania diagnozy problemu.

A czy kryzys energetyczny może jakoś zagrozić planom transformacji energetycznej w Polsce? Stawiamy na gaz jako paliwo przejściowe, tymczasem okazuje się, że jego ceny mogą w krótkim czasie gwałtownie wzrosnąć.

To na pewno utrudni debatę wewnętrzną dotyczącą odchodzenia od węgla. Także dlatego Polska będzie zapewne wzywać do stworzenia rezerw strategicznych gazu na terenie UE, które mogłyby bilansować cały system i chronić przed gwałtownymi ruchami cen. Czy to się wydarzy? Zobaczymy, choć nie jestem tutaj zbyt dużym optymistą.

Niemniej obecna sytuacja będzie z jednej strony wykorzystywana przez Komisję Europejską, by mówić, że trzeba transformację przeprowadzić szybciej i zwiększyć udział OZE w miksie energetycznym, a z drugiej strony przez zwolenników tradycyjnych źródeł energii do tego, by jednak dłużej je wykorzystywać z argumentacją braku stabilności, ryzyk geopolitycznych i tym podobnych. Ostatecznie wygranym może okazać się atom, który jest najmniej politycznie niepoprawną kwestią. I jest już trochę tak, że debata w gronie ekspertów i brukselskiej bańki w tym kierunku zmierza.

No właśnie, atom. Mówi pan, że to może być dla niego dobry czas, tymczasem na dobrą sprawę nie mamy nawet wybranej lokalizacji elektrowni, a "modne" ostatnio SMRy, czyli małe reaktory, które chcą budować inwestorzy prywatni i państwowe spółki, to wciąż technologia testowa. Wierzy pan, że atom powstanie na czas, by wypełnić luki w mocach?

Dywersyfikacja jest w Polsce po prostu niezbędna i atom jako część miksu moim zdaniem będzie musiał powstać, nie ma innego wyjścia. Być może najpierw jako inwestycja prywatnych podmiotów, bo mniejsze reaktory będzie można szybciej zbudować. W przypadku dużych projektów budowa w Europie trwa przeciętnie aż około dziewięciu lat.

A zwykle i tak jeszcze się opóźnia.

Tak niestety jest, to bywa nawet kilkanaście lat. Najszybciej reaktory stawiają Chińczycy, my, ze względu na wymogi środowiskowe i przez pierwszy tego typu projekt w kraju, pewnie nie jesteśmy tak szybko realizować takiej inwestycji. Dlatego okres kolejnej dekady, w oczekiwaniu na uruchomienie jakiegokolwiek reaktora, będzie dla Polski bardzo trudny, tu nie ma się co oszukiwać.

Zobacz wideo "Jeszcze niedawno płaciłem za prąd poniżej 200 zł. Ile zapłacę za 3 lata?"

Czeka nas dekada drogiej energii?

Wydaje mi się, że najbliższe lata to będzie czas drogiej energii wszędzie, nie tylko w Polsce. Uprawnienia do emisji CO2 mogłyby w tym czasie teoretycznie wzrosnąć aż do 170 czy nawet 200 euro za tonę - teraz to okolice 60 euro, w sierpniu było jeszcze 50 euro, a rok temu mniej niż 30. Oczywiście, wydaje mi się, że nikt z decydentów politycznych w Europie do takiego wzrostu cen energii nie dopuści, ale do tego będzie potrzebne porozumienie ponad wieloma podziałami, czy to w Radzie Europejskiej, czy w samej Komisji. Nie zapominajmy, że brak dekarbonizacji także będzie nas kosztować. Średni wiek elektrowni węglowych w Polsce to 47 lat. Wymiana komponentów bloków węglowych i modernizacje sieci elektroenergetycznych czy wzrastający koszt wydobycia węgla w Polsce to także argumenty za dekarbonizacją.

Wizualizacja skutków podniesienia poziomu morza w Gdyni Na skutek zmian klimatu Bałtyk może pochłonąć Gdańsk i Gdynię

Wróćmy jeszcze do pandemii i tego, co może zmienić. Kiedy się zaczynała, mówiło się o tym, że może przemodelować globalne łańcuchy dostaw, że zachodnie firmy będą przenosić fabryki z Azji bliżej siebie. Na razie nie bardzo to widać.

Nie jest tak, że skracania łańcuchów zupełnie nie ma. Kilka krajów, na przykład Japonia czy Indie, postawiło na przyciąganie inwestycji, jakiś ruch istnieje. W dalszym okresie możemy mieć do czynienia ze zjawiskiem zapewniania sobie przez firmy dodatkowych poddostawców na wypadek jakichś problemów u "głównego" dostawcy. Wiem, że na rynku motoryzacyjnym i elektromobilności w Polsce doszło do tego typu porozumień, w ramach których działające u nas firmy zostały takimi backupami.

Co zmieni koronakryzys? Może wzrośnie interwencjonizm państwa?

Udział interwencjonizmu publicznego wzrósł już wcześniej, po kryzysie z 2008 roku. Najlepszym dowodem na to jest polityka klimatyczna UE, bo jej celem nadrzędnym nie jest zwiększenie marży przedsiębiorstw czy wzrost gospodarczy, tylko ograniczenie emisji gazów cieplarnianych. W okresie samej pandemii oczywiście widać było zwiększony udział państwa, na końcu z bardzo dużym interwencjonizmem banków centralnych, które weszły w rolę koordynatorów polityki gospodarczej, obok rządów. Stąd dziś mówi się o zmianie mandatu banków centralnych, poszerzaniu go o kwestie klimatyczne, czy związane z mieszkalnictwem.

Pandemia stała się katalizatorem pewnych zjawisk. Coś, co wcześniej negocjowane byłoby latami, teraz udaje się załatwiać w rok. Najnowszy przykład: porozumienie w sprawie globalnego korporacyjnego podatku minimalnego.

Czy pandemia i związany z nią kryzys nauczy nas czegokolwiek nowego?

Jedyną rzeczą, którą zresztą sygnalizuję też w swojej książce pt. "Pandenomia", wydaje mi się nowe podejście MFW i instytucji pożyczających pieniądze do usług dla ludności. Teraz uznają one, że w wydatkach na ochronę zdrowia nie należy oszczędzać, a przecież w tym obszarze, w ramach polityki oszczędności związanej z poprzednim kryzysem, były dokonywane cięcia. Oczywiście, przy tym zmniejszanie poziomu zadłużenia nie znika z radaru, po prostu zaczyna przeważać podejście, że na przykład ochronę zdrowia czy wydatki na transformację energetyczną należy z tego wyłączyć.

A widzi pan jakieś pozytywne skutki koronakryzysu?

Myślę, że za taki pozytyw można uznać to, że inkluzwny wzrost gospodarczy, związany z innym podejściem do świadczeń społecznych oraz podatków, staje się elementem politycznego mainstreamu. Czyli stawianie na rozwój gospodarczy nakierowany na podnoszenie jakości życia ludności. Nawet w USA są od niedawna świadczenia na dzieci, bardzo podobne do naszego 500 plus, na świecie dąży się też teraz raczej do tego, by wprowadzać progresję podatkową, a nie podatki po prostu ciąć. Do tej pory tego nie było, na pewno to nie była odpowiedź, którą widzieliśmy na kryzys 2008 roku.

*Piotr Arak, Dyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego, analityk społeczno-gospodarczy, autor i współautor wielu badań z obszaru polityki gospodarczej, cyfryzacji i ekonomiki zdrowia. Wcześniej zatrudniony m.in. w firmie doradczej Deloitte, centrum analitycznym Polityka Insight, Programie Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju (UNDP) i w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Jest autorem książki "Pandenomia. Czy koronawirus zakończył erę neoliberalizmu?".

Więcej o: