Sekretarz Generalny Izby Gospodarczej Gastronomii Polskiej Sławomir Grzyb uważa, że paragony grozy nie istnieją (i "nie mogą Cię skrzywdzić", jak mówi popularny mem. "Tymczasem paragony grozy:"- red.). Grzyb przywołuje tu słowa Olgi Roszak-Pezały, burmistrzyni Mielna, która broniła cen w nadmorskich restauracjach.
Jesteśmy gminą, która zaczęła walczyć z "paragonami grozy", odkłamujemy Bałtyk. Pokazujemy, że w naszej gminie, na polskim wybrzeżu ceny są proporcjonalne do jakości. Ceny paliw, energii, koszty życia bardzo wzrosły
- mówiła burmistrzyni Mielna.
Więcej informacji z kraju i ze świata na stronie głównej Gazeta.pl
A jednak Polacy zwracają uwagę na ceny i publikują w internecie rachunki po posiłkach. Ostatnio pojawia się krytyka tego trendu. Co więc paragony grozy mówią o Polakach?
Burmistrzyni Mielna zaznaczyła istotny wątek, jakim jest wzrost kosztów utrzymanie biznesu, szczególnie w czasie inflacji.
"Mamy kryzys w gastronomii, przez dwa lata epidemii rząd wygonił wykwalifikowanych pracowników z gastronomii, zlikwidował kilkadziesiąt tysięcy lokali gastronomicznych. Przedsiębiorcy w gastronomii muszą teraz więcej płacić za wszystko, ale głównie za pracowników, których brakuje. Nawet Ukraińcom się nie opłaca pracować w gastronomii. Cena benzyny wzrosła z 5 zł do 8 zł i to Polacy rozumieją, więc powinni zrozumieć, że danie, które kosztowało 50 zł teraz kosztuje 80 zł" - wskazuje Sławomir Grzyb z IGPP.
Paragony grozy były jednak publikowane jeszcze przed pandemią. Może więc Polacy nie zdają sobie sprawy z tego, że ceny w menu odzwierciedlają wysokie koszty utrzymania restauracji?
Polacy często nie zastanawiają się, z czego wynika cena w restauracji i przypisują silne negatywne intencje restauratorom, zapominając, że ich sytuacja się zmieniła. Stąd nierzadko nieprzyjemne komentarze pod zdjęciami paragonów odnoszące się do właścicieli restauracji
- zauważa dr Katarzyna Sekścińska, adiunktka w Katedrze Psychologii Biznesu i Innowacji Społecznych na Wydziale Psychologii, Uniwersytetu Warszawskiego.
Konrad Bochniarz, analityk zespołu makroekonomii w Polskiej Siecii Ekonomii, uważa jednak, że Polacy zdają sobie sprawę z tego, że biznes sezonowy jest specyficzny, a firmy gastronomiczne w miejscowościach turystycznych mogą narzucić wysokie ceny.
Wtóruje mu Łukasz Komuda, współautor podcastu "Ekonomia i cała reszta", ekspert rynku pracy Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. Ekonomista podkreśla też, że nie upatrywałby silnego komponentu emocjonalnego w braku wiedzy ekonomicznej. "Jedzenie w restauracji czy barze niemal zawsze będzie droższe niż w domu - w cenie posiłku pokrywamy przecież masę kosztów: pracę ludzi, wynajem lokalu, energię itd. Ale nie wydaje mi się, by to był jakiś sekret, którego istotna część naszych rodaków nie zna" - pisze Komuda.
Bardziej ogólne spojrzenie proponuje Tomasz Markiewka.
Kiedy mówimy dziś o paragonach grozy, musimy wziąć pod uwagę obecny kontekst społeczny. Żyjemy w czasach inflacji, ludzie realnie odczuwają wzrost cen, a to sprawia, że ich uwaga automatycznie kieruje się na ten wątek
- zauważa filozof i publicysta.
"Każdy (i każda) z nas pamięta ceny sprzed inflacji. Dlatego ludzie jej tak nie znoszą. Kiedy dostają podwyżki w pracy, myślą, że dlatego, że na nie zapracowali (a nie z powodu inflacji). Kiedy muszą zapłacić więcej w restauracji, czują się biedniejsi, a to uczucie, którego nikt nie lubi. Po prostu proces zdawania sobie sprawy, że stać nas na mniej, niż myśleliśmy, jest bardzo bolesny" - zauważa Adam Leszczyński, historyk, socjolog, dziennikarz i publicysta
Może więc Polacy nie zdają sobie sprawy z tego, ile kosztuje jedzenie na mieście, z czym zderzają się dopiero na wakacjach? "Historycznie Polacy jadali rzadko na mieście, od czasów PRL wyjście do restauracji było luksusem. Na stołówkach jadało się nawet na wakacjach" - pisze Leszczyński. Do dziś niewiele się jednak zmieniło.
Według badań IPSOS zrobionych dla Biedronki, przeciętny Polak je poza domem niespełna 0,8 razy w tygodniu. Francuski SIAL podaje zaś, że Hiszpanie robią to 4,3 razy w tygodniu, Amerykanie 3,6 razy, Francuzi 2 razy, Brytyjczycy 1,6 razy, a Niemcy 1,1 razy
- wylicza ekonomista.
"U nas obiad w restauracji jest formą luksusu, na który regularnie pozwolić sobie może niewiele osób" - uważa dr Sekścińska. Konrad Bochniarz uważa natomiast, że prawdziwy problem leży w braku tańszych alternatyw dla restauracji w turrystycznych miejscowościach.
Tomasz Markiewka stwierdza, że paragony grozy to pewna moda, w której ludzie w czasach mediów społecznościowych chcą uczestniczyć. "Publikowanie paragonów grozy stało się po prostu trendem. I tak jak każdy trend przyciąga on ludzi, którzy chcą się w niego włączyć - chcą uczestniczyć w swego rodzaju modzie. Czasem wychodzi śmiesznie, kiedy na przykład ktoś wkleja zdjęcie paragonu za wodę z McDonalda, choć mógł ją kupić dwa razy taniej w sklepie obok" - uważa filozof.
Podobne zdanie ma Łukasz Komuda, który paragony grozy odbiera "jako specyficzny rodzaj konsumpcji na pokaz, przy którym nie narażamy się na oskarżenie o to, że się przechwalamy. (...) Być może nie chodzi o dany lokal i jego ceny, ale o nas, nasze emocje i nasze ego, zranione zderzeniem wyobrażenia o własnej zamożności z cennikiem w restauracji". Również Adam Leszczyński ma takie wrażenie: "Wszyscy - cały Zachód - przechodzi teraz przez ten proces. Okazuje się, że jesteśmy znacznie biedniejsi, niż myśleliśmy".
Tomasz Markiewka znajduje w paragonach grozy również wątek polityczny.
Dla niektórych wstawianie zdjęć z dużymi cenami na rachunku to po prostu sposób na krytykowanie obecnej władzy. A to wszystko dzieje się w sezonie wakacyjnym, gdzie - szczególnie w miejscach turystycznych - łatwo znaleźć kosmiczne ceny
- pisze filozof.
Część Polaków publikując paragony grozy ma intencję pokazania generalnej drożyzny, jakiej doświadczamy
- wtóruje mu dr Sekścińska.
Z wypowiedzi ekspertów można wywnioskować, że Polacy wiedzą, że w restauracjach jest drogo, choć jadają tam rzadko. Jest dla nich też jasne, z czego to wynika. Paragony grozy publikują jednak ze względu na modę, albo też chęć buntowania się przeciwko wysokim cenom.
Popularność paragonów grozy nie dziwi - jest to połączenie mody z manifestem politycznym w kontekście realnie rosnących cen, choć oczywiście nie tak bardzo rosnących, jakby to wynikało z owych paragonów, które czasem zmieniają się we własną autoparodię
- podsumowuje Tomasz Markiewka.
Łukasz Komuda ma zbliżone spostrzeżenia i wylicza kilka komunikatów, które niosą paragony grozy:
Inne spostrzeżenia ma jednak Konrad Bochniarz. "Badania CBOS wskazują, że nawet na krótki, 2-dniowy wyjazd pozwala sobie około 50 proc. gospodarstw domowych. (...) Wśród osób organizujących wyjazdy 80 proc. spędza czas wyłącznie w kraju - najczęściej są to urlopy tygodniowe" - pisze ekonomista.
Osoby przebywające na wakacjach w miejscach turystycznych chcą więc wykorzystać czas na odpoczynek. Dlatego działają impulsywnie i często wybierają restauracje blisko popularnych atrakcji. Bardziej racjonalnie patrzymy na te decyzje po powrocie, przy sumowaniu wydatków poniesionych na wakacjach. Te dosyć często przewyższają zakładaną kwotę wyjazdu, a paragony grozy stanowią sporą część kosztów. Z tej perspektyw zaczynają się narzekania na ceny
- podsumowuje Konrad Bochniarz.
Jego intuicję potwierdza dr Katarzyna Sekścińska: "Na wakacjach chcielibyśmy poczuć tę odrobinę luksusu i zwyczajnie nam przykro i źle, że nie możemy sobie pozwolić na to co byśmy chcieli lub że ten tydzień czy dwa wakacji będą nas kosztować o wiele więcej wyrzeczeń niż się spodziewaliśmy".
Nic więc dziwnego, że Polacy analizują paragony i zastanawiają się kilkukrotnie, zanim podejmą decyzję o jedzeniu w restauracji. Gdy już taką decyzję podejmą, mają dysonans podecyzyjny, bo z jednej strony chcieli zjeść obiad w restauracji a z drugiej martwi ich, w jaki sposób uszczupliło to domowy budżet. Paragony to przejaw frustracji osób, które pracują cały rok i chciałyby pozwolić sobie na tydzień czy dwa wakacji bez oglądania każdej złotówki dwa razy przed jej wydaniem
- pisze naukowczyni. Szczególnie, że "oszczędności jakimi dysponują dorośli Polacy nie są imponujące. Badanie, które przeprowadziłam na zlecenie Fundacji Think! i city Foundation pokazały, że 14 proc. Polaków nie posiada żadnych oszczędności, 18 proc. ma oszczędności na poziomie poniżej swojej jednej pensji a kolejne 20p proc. na poziomie 1-3 miesięcznych dochodów" - pisze dr Sekścińska.
Wnioski Łukasza Komudy z poprzedniego rozdziału mogą prowadzić do pytań, o to kto publikuje paragony grozy? "Dokonując pewnego uproszczenia, ekonomiczna klasa niższa nie jest w stanie dopiąć miesięcznego budżetu, więc gotuje w domu, polując na możliwie najtańsze produkty. Nie wyjeżdża na wakacje. Nie znam badań wnikających w to, jak odbierają paragony grozy, ale myślę, że mają prawo czuć się poniżeni, sfrustrowani i postrzegać enuncjacje 'zapłaciłem za obiad w restauracji 150 zł, ojej jak drogo' jako problemy pierwszego świata, do którego nie należą. Klasa wyższa nie bierze udziału w zabawie - płaci więcej za kotleta w Juracie i nie robi z tego historii. Jeśli gdzieś poczuje się dotknięta jakością posiłku w relacji do jego ceny, po prostu tam nie wraca. " - pisze ekonomista.
Wydaje się więc, że grupą odpowiedzialną za modę i echo, jakie wywołują paragony grozy, jest klasa średnia Być może ich wzbudzone aspiracje konsumpcyjne i własne wyobrażenie o swoim statusie, które zderza się ze ścianą w postaci paragonu, tworzą tak żyzne podglebie dla tej mody
- rzuca pomysł Łukasz Komuda.
Podobne przemyślenia ma Tomasz Markiewka: "Ciekawym skutkiem ubocznym tego trendu jest to, że przy okazji uwidaczniają się różnice w zwyczajach konsumpcyjnych - kto gdzie jada, czy w modnej restauracji, czy w domu, co kto uważa za drożyznę, a co za wyrzeczenie. Nagle Polacy, których wrzuca się do wielkiego wora z napisem "klasa średnia", uświadamiają sobie, że poruszają się w innych realiach finansowych. Bo kiedy ktoś dzieli się paragonem grozy z modnej restauracji, ktoś inny myśli sobie, że jego czy jej nigdy nie byłoby stać na chodzenie w takie miejsce, z inflacją czy bez, i uważa to za marnotrawstwo" - twierdzi filozof.
Paragony grozy są świadectwem nie tylko osób, które je publikują. Łukasz Komuda skierował swoją uwagę również na media: "Uważam, że poświęca się tej sprawie za dużo uwagi, co napędza kolejnych autorów komunikatów o zaskakująco drogich schabowych z kapustką. Gdybym wierzył, że media komercyjne mogą kierować się dobrem publicznym, to powinny informować przede wszystkim o schludnych i tanich lokalach, gdzie mniej zamożna rodzina może zjeść przyzwoity i tani posiłek. Zamiast pochylać się nad zranionym ego kogoś, kogo przerosło dodawanie".
Komuda uważa też, że mamy pilniejsze problemy, którymi powinno zająć się państwo niż paragony grozy.
Co 20 rodzina w Polsce musi wybrać, czy zapłacić czynsz, czy zjeść obiad. Nie w restauracji - w domu. Głód czy bezdomność - to dylemat 2 mln ludzi w naszym kraju. Jak już się z nim rozprawimy, to może przyjdzie czas na cenę frytek w Zakopanem
- mówi Komuda.