Na Dolnym Śląsku na polach, czy nawet w przydomowych ogrodach, węgiel leży zaledwie metr pod powierzchnią. Zważywszy na obecny deficyt tego surowca na polskim rynku i jego ceny, można powiedzieć, że pod ziemią zalegają tysiące złotych. Mieszkańcy tamtych terenów doskonale zdają sobie z tego sprawę i prowadzą niezależne, nielegalne wydobycia węgla, co opisał Bloomberg.
Bohaterem reportażu amerykańskiego portalu jest mieszkaniec Wałbrzycha - Grzegorz, który ze względu na swoją nielegalną działalność, nie podaje nazwiska. Na co dzień jest taksówkarzem, ale w ostatnich miesiącach swój samochód wykorzystuje jednak w innych celach, nie wozi nim ludzi, a węgiel, który zresztą sam wydobywa.
- Moja żona jest przeciwna i martwi się o mnie, ale jako taksówkarz nie byłbym w stanie zarobić takich pieniędzy - tłumaczył Bloombergowi. W godzinę można bowiem wykopać około tony węgla, którego ceny za tonę w Polsce przekroczyły już 1000 złotych.
Grzegorz pracuje w czteroosobowym zespole, który jest nadzorowana przez Bartosza - górnika z trzyletnim doświadczeniem. Bloomberg opisuje, że tzw. biedaszyb, w którym pracowali, miał około trzech metrów głębokości. Dwóch mężczyzn odpowiedzialnych za kopanie węgla wchodzi do niego po ręcznie wykonanej drewnianej drabinie. Z kolei Grzegorz napełnia worki węglem i zanosi do ukrytego za drzewami samochodu.
Więcej informacji z kraju na stronie głównej Gazeta.pl
Z problemu zdają sobie sprawę włodarze Wałbrzycha. Prezydent miasta Roman Szełemej w rozmowie z Bloombergiem mówił, że "ludzie jeżdżą przez granicę, aby kupić węgiel w Czechach - lub biorą łopaty i kopią". Miasto wysyła także patrole, które mają sprawdzać miejsca, o których wiedzą, że są popularne wśród samozwańczych górników. To jednak nikogo nie odstrasza.
Będziemy tu kopać tak długo, jak długo będziemy mogli wydobywać węgiel. A potem wykopiemy nowy dół
- mówił Grzegorz, cytowany przez Bloomberga.