Zamknął drzwi w fabryce w wieżowcu, zginęło prawie 150 osób. Woleli roztrzaskać się na chodniku, niż spłonąć

Kacper Kolibabski
Nastolatki skakały z dziewiątego piętra na chodnik, bo nie chciały spłonąć. Z tego samego powodu inne robotnice wybrały szyb windowy. Nie mogły opuścić budynku, bo właściciel fabryki zamknął drzwi w obawie, że go okradną. Pożar w amerykańskiej fabryce koszul Triangle z 1911 roku wstrząsnął opinią publiczną i wymusił zmiany w prawie mające na celu ochronę robotników.

"Już jadą [wozy strażackie - red.], nie skaczcie, zostańcie tam" - krzyczał 25 marca 1911 roku tłum zgromadzony pod wieżowcem Asch w Nowym Jorku, w którym na 8., 9. oraz 10. piętrze mieściła się płonąca właśnie fabryka koszul. "Dzwońcie po strażaków, dajcie drabiny" - odkrzykiwały im młode kobiety z okien. "Łomot-śmierć, łomot-śmierć, łomot-śmierć i tak 62 razy" - pisał o spadających z budynku ludziach w dwa dni po pożarze William Sheppard na łamach Milwaukee Journal.

Strażacy próbowali rozkładać siatki, na które młode kobiety mogłyby skoczyć. Dwie spróbowały. Łomot-śmierć, łomot-śmierć. Siatka nie wytrzymała. Za chwilę znowu: łomot-śmierć. Z tej zawodnej drogi ucieczki skorzystała kolejna pracowniczka fabryki. 

Młody mężczyzna pomógł dziewczynie wejść na parapetu i skoczyć. Łomot-śmierć. W ten sam sposób postąpił z jeszcze dwiema kobietami. I kolejną, którą pocałował, zanim skoczyła, a on za nią. Łomot-śmierć, łomot-śmierć. "Niewątpliwie widział, że w płomieniach czeka ich straszna śmierć i pozostała mu tylko tragiczna rycerskość" - pisał Sheppard. Jak dodał, później okazało się, że w pomieszczeniu, w którym znajdował się mężczyzna, spłonęło wiele kobiet. 

Zobacz wideo Staramy się wypracować rekomendacje, żeby katastrofy ekologiczne się nie powtarzały

"Stanąłem na czymś miękkim" - relacjonował potem jeden z policjantów moment, w którym dotarł do stosu spalonych ciał. W pożarze fabryki Triangle Shirtwaist zginęło 146 osób, przez kolejne 90 lat była to największa nowojorska katastrofa w zakładzie pracy. Pracowało tam około 500 osób, w większości młode kobiety w okolicach dwudziestki, choć najmłodsza ofiara miała 14 lat. 

Pożar w fabryce, którego można było uniknąć

Pod koniec XIX wieku do języka weszło określenie sweatshop, fabryki potu. Te przepełnione zakłady pracy oszczędzały na zatrudnionych oraz ich bezpieczeństwie. Ale fabryka Triangle Shirtwaist nie należała do tego grona. Jak na swoje czasy była postrzegana jako nowoczesna. Mimo tego nie udało się uniknąć tragedii. Właściciele oszczędzili na zraszaczach przeciwpożarowych, które wówczas nie były jeszcze wymagane. Przedsiębiorcy uznali, że są nieporęczne oraz drogie. Nie przeprowadzili też szkolenia przeciwpożarowego. Choć nie była to wówczas popularna praktyka, to w przypadku Maxa Blancka oraz Isaaca Harrisa można było oczekiwać, że zrobią chociaż tyle, bo obaj panowie mieli w przeszłości podejrzane doświadczenia z pożarami. Triangle zostało już raz podpalone, w 1902 roku, a do tego w 1907 i 1908 roku spłonęły ich dwie inne fabryki. Podejrzewa się, że mężczyźni sami je podpalili, poza godzinami pracy, chcąc wymusić w ten sposób wypłatę z ubezpieczenia. Była to wówczas dość powszechna praktyka, nie tylko w USA, ale też w Europie. O tej drapieżnej odsłonie kapitalizmu Polacy czytali przecież w "Ziemi Obiecanej" Władysława Reymonta, a kilkadziesiąt lat później mogli oglądać płonące fabryki w ekranizacji powieści nakręconej przez Andrzeja Wajdę. 

Ale tym razem nie doszło do podpalenia. Pożar rozpoczął się od kubła na śmieci, do którego ktoś wrzucił najpewniej papierosa lub cygaro. Zakaz palenia w fabryce, choć wprowadzony, nie był przestrzegany zbyt mocno. Przypuszcza się, że zrobił to mężczyzna - bo kobiety paliły wówczas z rzadka - być może zajmujący się cięciem materiału w fabryce. Takie sytuacje zdarzały się w fabrykach, zazwyczaj ogień był jednak szybko gaszony dzięki kubłom wody powieszonym na ścianach. Tym razem jednak doszło do eksplozji, a ognia nie pomógł ugasić wąż strażacki w biurze, który okazał się przegniły. Na domiar złego nie udało się nawet puścić nim wody, bo zawór był zardzewiały.

W wieżowcu były cztery windy, ale tylko jedna w pełni działała. Żeby się do niej dostać, pracownice musiały pokonać wąski korytarz. W budynku były oczywiście schody przeciwpożarowe, ale jedne z nich otwierały się tylko od wewnątrz, a drugie zamknięto. Zrobili to właściciele fabryki, którzy obawiali się, że robotnice będą kraść, choć to raczej oni zasługiwali na miano złodziei. Zatrudniali głównie imigrantki, które nie mówiły po angielsku, były bardzo młode i pracowały po 12 godzin dziennie za 7 dolarów tygodniowo. Takich pracodawców nazywano baronami rozbójnikami (ang. robber baron). Jeden z właścicieli oszacował potem, że roczna strata w przeliczeniu na jednego pracownika wynosiła "10 albo 15, czy tam 12 lub 8 dolarów, coś takiego". 

Blanck i Harris w dniu pożaru byli w fabryce. Mieli to szczęście, że razem ze sporą częścią pracowników znajdowali się na wyższych piętrach, do których ogień miał dopiero dotrzeć. Dzięki temu zdołali uciec na dach, przeskoczyć na inne budynki i uniknąć spalenia żywcem. Tego szczęścia nie miały osoby z niższych pięter. Były za nisko, by uciec na dach i za wysoko, by ewakuować się na drabinach strażackich, bo te sięgały jedynie do szóstego piętra. Część kobiet próbowała uciec windą, ale ta mogła zmieścić tylko 12 osób i zepsuła się po czterech kursach w dół i w górę. W desperacji młode kobiety skakały do szybu windowego. Te, które próbowały uciec schodami, spłonęły żywcem z powodu wspomnianych zamkniętych drzwi. Teoretycznie szansą na ratunek powinny być wyjścia ewakuacyjne, ale były tak wąskie, że wyprowadzenie nimi wszystkich pracowników zajęłoby wiele godzin. 

Po 18 minutach było już po wszystkim. 49 osób spłonęło lub udusiło się od dymu, 36 zginęło w szybie windowym, 58 zmarło po skoku z budynku. Dwie kolejne zmarły później w wyniku obrażeń odniesionych w katastrofie. Wieżowiec był ognioodporny i do dziś stoi przy rogu Greene Street oraz Washington Square East w Nowym Jorku. 

Pożar, który zmienił Stany Zjednoczone

"To nie pierwszy raz, kiedy dziewczęta zostały spalone żywcem. Co tydzień dowiaduję się o przedwczesnej śmierci jednej z moich sióstr pracownic. Każdego roku tysiące z nas zostaje okaleczonych. Życie mężczyzn i kobiet jest tanie, a własność święta. Na każde stanowisko pracy jest tylu chętnych, że nie ma znaczenia, czy 146 z nas zostanie spalonych żywcem" - mówiła po pożarze Rose Schneiderman, jedna z liderek robotnic. Ledwie pół roku wcześniej w podobnych okolicznościach spłonęła inna fabryka odzieży w pobliskim Newark. Wówczas nie wywołała jednak takiej reakcji, jak pożar w Triangle. Dopiero ta tragedia była przyczynkiem do kolejnych zmian w prawie, które zabezpieczały zdrowie i życie robotników. 

Na początku XX wieku robotnicy zaczęli organizować się w związki zawodowe. Trudno było im stworzyć  trwałe organizacje, bo większość z nich stanowili imigranci, których nie było stać na składki. Musieli bowiem za coś jeść, często też wysyłali część zarobionych pieniędzy rodzinie. Mimo tego robotnice Triangle w 1909 roku zorganizowały strajk oraz protest. W ich przemarszu przez Nowy Jork ostatecznie udział wzięło 20 tys. osób z branży odzieżowej. Domagały się większych zarobków, 52-godzinnego tygodnia pracy i stałego zatrudnienia, by móc uodpornić się na sezonowość pracy. Blanck i Harris byli jednymi z nielicznych, którzy nie od razu ugięli się pod tymi żądaniami. Wynajęli funkcjonariuszy policji, którzy pomagali aresztować strajkujące kobiety. Politykom zapłacili natomiast, by w reakcji na krzywdę jedynie odwracali wzrok. 

Dwa lata po tych protestach doszło do tragedii w Triangle. Tragedii, za którą obaj przedsiębiorcy stanęli przed sądem za nieumyślne spowodowanie śmierci. Przesłuchano ponad 100 świadków, ale ostatecznie Blancka i Harrisa uznano za niewinnych. Ława przysięgłych stwierdziła, że kluczowa świadkini odpowiadała przygotowanymi przez prokuraturę formułkami. A zgodnie z wyrokiem właściciele fabryki mieli nie wiedzieć, że drzwi na dziewiątym piętrze były zamknięte. Blanck i Harris wypłacili po 75 dolarów rodzinom wszystkich ofiar. Ułamek tego, co dostali od ubezpieczyciela, który wypłacił przedsiębiorcom po 400 dolarow za każdą zmarłą w katastrofie osobę. Jak na ironię, dzień przed pożarem, 24 marca 1911 roku, prawo o rekompensacie dla robotników z 1909 roku zostało uznane za niekonstytucyjne. 

Opinia publiczna była wściekła, że sprawę rozwiązano w taki sposób. Jeszcze przed zapadnięciem wyroku na ulice wyszło 80 tysięcy osób w proteście przeciwko warunkom pracy, które doprowadziły do pożaru. Sprawą żyły całe Stany Zjednoczone. Choć właściciele fabryki uniknęli odpowiedzialności karnej, to ich wygrana sprowokowała obywateli, którzy wymusili zmiany w prawie. W Nowym Jorku już 20 czerwca 1911 powołano Komisję ds. Inspekcji Fabryk. Do końca roku organ zaproponował 15 nowych przepisów bezpieczeństwa dotyczących pożarów. Osiem z nich przyjęto, co wpłynęło na poprawę warunków pracy robotników. 

Lekcja nie została wyciągnięta?

11 października 2023 roku na wieżowcu, w którym doszło do pożaru, zostanie odsłonięty pomnik ku czci ofiar. Znajdą się na nim nazwiska wszystkich 146 osób, które zmarły w tym samym miejscu 112 lat wcześniej. Ponad wiek i dekadę zajęło upamiętnienie tych robotnic i robotników. Choć trwało to długo, wciąż było najwyraźniej potrzebne. Pomniki bowiem nie pozwalają zapomnieć o tragicznej przeszłości, co pozwala z kolei unikać błędów w przyszłości. A jako ludzkość wciąż nie odrobiliśmy lekcji, która płynie z takich katastrof. 

Konkurs na pomnik zorganizowano dekadę temu. Mniej więcej w tym samym czasie w Bangladeszu doszło do pożaru fabryki odzieży, w której zginęło 112 osób. Niecały miesiąc później w tym samym kraju zawaliła się fabryka w budynku Rana Plaza. Zginęło 1127 robotnic i robotników. Była to największa tragedia w historii przemysłu odzieżowego. Powodem katastrofy były generatory prądu postawione na wyższych piętrach budynku, które wprawiały go w drgania. Nie pomogło też to, że fabryka była źle zaprojektowana, oskarżano wówczas burmistrza o zatwierdzenie wadliwych planów konstrukcyjnych.

W pierwszej z wymienionych fabryk produkowano odzież, która trafiała między innymi do Walmartu. Amerykański odbiorca ubrań jest więc kolejną rzeczą, która łączy tragedie z Bangladeszu z tą w Nowym Jorku w fabryce Triangle. W 1911 roku o katastrofę oskarżano i pracodawców, i pracowników. Już wtedy jednak pojawiły się też głosy krytykujące sam kapitalizm. "Dziś jednak tylko nieliczni biorą pod uwagę rolę, jaką odegrał w tym wszystkim konsumpcjonizm" - pisze Peter Liebhold na łamach Smithsonian Magazine. Przełom XIX i XX wieku to istna rewolucja, jeśli chodzi o zakupy. W sklepach można było kupić modną odzież w przystępnych cenach. "Niewygodna prawda jest taka, że zapotrzebowanie konsumentów na tanie dobra sprawiło, że sprzedawcy wyciskali co mogli z fabryk, a fabryki ze swoich pracowników" - pisze Liebhold. Jak bardzo podobne jest to do wspólczesnych czasów i coraz częściej krytykowanego trendu fast-fashion...?

A to, że tragedie te dzieli 100 lat, jest doskonałą ilustracją, że prawa obywatelskie nie są jak wynalazek silnika parowego, po którym nasz świat zmienił się nieodwracalnie i to globalnie. Amerykańscy robotnicy wywaliczyli sobie prawa do lepszych warunków pracy, ale nie objęło to robotników z całego świata. Właściciele fabryk przenieśli je więc do krajów, w których pracownicy nie zdążyli jeszcze wywalczyć sobie godnych praw pracowniczych i nie mogli liczyć w tej kwestii na swoich pracodawców. Najlepszym jednak dowodem na potrzebę surowych regulacji niech będzie to, że Blanck i Harris nie wyciągnęli żadnych wniosków z pożaru Triangle. W 1913 roku, ledwie dwa lata później, Blanck został ponownie aresztowany za zamykanie drzwi w godzinach pracy w ich nowej fabryce. Zapłacił za to jedynie 20 dolarów grzywny. 

Więcej o: