Analizujemy obietnice wyborcze. "Obiecują, że możemy zjeść ciastko i mieć ciastko. Na raz się nie da"

- Najbardziej mnie zadziwiają te programy - i to większości komitetów - które obiecują, że możemy zjeść ciastko i mieć ciastko. Czyli że możemy płacić mniej podatków i jednocześnie mieć za to więcej programów społecznych oraz lepiej opłacaną sferę publiczną. Tego wszystkiego naraz nie da się zrobić i większość partii to wie - mówi Hanna Cichy z think tanku Polityka Insight.
Zobacz wideo Jak politycy chcą obniżać PIT? Analizujemy programy wyborcze

Mikołaj Fidziński, Next.Gazeta.pl: Nie idzie się raczej do wyborów z hasłami podwyżki podatków - no chyba że jest się Lewicą i ma się na myśli m.in. korporacje i osoby najlepiej zarabiające, które powinny więcej łożyć na usługi publiczne. Ale gdybyśmy odrzucili te partyjne logiki i myśleli górnolotnie o dobru Polski i o sprawiedliwości społecznej, to co trzeba w Polsce zrobić z podatkami i innymi daninami? I czy to idzie w parze z tym co słyszę od Konfederacji o podwyżce kwoty wolnej od podatku i likwidacji drugiego progu podatkowego? Z podwyżką kwoty wolnej od Koalicji Obywatelskiej i powrotem do ryczałtowej składki zdrowotnej od przedsiębiorców? Z likwidacją PIT-u od Bezpartyjnych Samorządowców?

Hanna Cichy, starsza analityczka ds. gospodarczych w Polityka Insight: Każdy z nas ma inny system wartości. Czy podatki powinny tylko pokrywać wydatki na usługi publiczne? W jakim stopniu podatki mają pełnić funkcję redystrybucyjną? Jeśli dla kogoś niskie zróżnicowanie dochodów do dyspozycji jest wartością samą w sobie, to prawdopodobnie jest wyborcą Lewicy i odnajduje te swoje potrzeby w jej programie zwiększenia progresji podatkowej. A jeżeli ktoś uważa, że podatki powinny finansować tylko minimum usług publicznych i nie zaburzać dystrybucji dochodów, to prawdopodobnie ciepło patrzy na postulaty Konfederacji - choć oczywiście może się z nią nie zgadzać w innych sprawach. 
Problem jest natomiast taki, że w roku wyborczym dużo mówimy o tym, jak podatki mają wpływać na nasz budżet domowy, a trochę mniej o tej drugiej stronie.

Czyli?

Czyli co chcemy osiągnąć dzięki podatkom, zarówno pod względem wpływów do budżetu, jak i struktury społecznej, którą podatki mogą też kształtować.

Najbardziej mnie zadziwiają te programy - i to większości komitetów - które obiecują, że możemy zjeść ciastko i mieć ciastko. Czyli że możemy płacić mniej podatków i jednocześnie mieć za to więcej programów społecznych oraz lepiej opłacaną sferę publiczną. Tego wszystkiego na raz nie da się zrobić i większość partii to wie. To, czego nie mówią w swoich programach, to że na przykład dwukrotne podniesienie kwoty wolnej od podatku i 30-procentowe podwyżki dla nauczycieli [program KO - red.] nie stanie się w pierwszym roku. Gdyby KO wygrała w sposób umożliwiający zbudowanie stabilnej większości, to w drugiej połowie października dowiemy się pewnie, że obietnice zostaną zrealizowane, ale w perspektywie całej kadencji, rozsmarowane na kilka lat.

To, co też zdziwiło mnie w programach, to że Bezpartyjni Samorządowcy chcą stawki PIT 0 proc. Tymczasem samorządowcy wiedzą, jak wielkim problemem dla budżetów władz lokalnych w ostatnich latach była poprzednia podwyżka kwoty wolnej od podatku w 2022 r. Ona była potrzebna chociażby w świetle wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który stwierdzał, że państwo nie powinno opodatkowywać dochodów do wysokości minimum egzystencji. Natomiast przy braku jej adekwatnej i przewidywalnej rekompensaty dla samorządów jest im trudno zaplanować budżety i pokrywać rosnący zakres zadań. A przecież oczekujemy od naszych władz lokalnych coraz więcej (i coraz lepszych) szkół, przedszkoli i żłobków, coraz lepszej infrastruktury miejskiej itd.

Bezpartyjni Samorządowcy uważają, że dziurę po PIT udałoby się załatać wyższymi wpływami z VAT-u, których część miałaby płynąć też do samorządów.

Taka całkowita likwidacja PIT to drastyczny postulat i wymagałaby debaty, czy większość społeczeństwa zgadza się na brak redystrybucji dochodowej przez podatki. Myślę, że odpowiedź jednak byłaby negatywna. A udział VAT-u w dochodach samorządów czy generalnie zwiększenie w jakiś inny sposób dochodów własnych samorządów - czyli tych udziałów w podatkach - to temat, który pojawia się z różnych stron od bardzo dawna i jest przedmiotem prac, które gdzieś się tam w trzewiach Ministerstwa Finansów - tej części "mniej politycznej" - toczą.

Pytanie, co będzie po wyborach.

To pewnie jest duży temat na przyszłą kadencję - jeżeli uda się wyłonić taki Sejm, który zapewni, że to będzie pełna, stabilna kadencja. Wtedy reforma finansowania samorządów będzie jednym z ważnych tematów. Tu mamy więc kolejne zagadnienie - jak chcemy rozdzielać podatki między rząd i władze lokalne, ale także jak chcemy rozdzielać zobowiązania za wykonywanie różnych zadań między nimi.

Chciałabym zwrócić w tym kontekście uwagę na jeszcze jedną rzecz. Na przykład w programie Konfederacji jest obietnica likwidacji kilkunastu podatków, m.in. lokalnych. Pytanie, które faktycznie można sobie w kontekście reformy finansowania samorządów zadać, to na przykład po co jest nam podatek od psa, jaka jest jego ściągalność, jakie są koszty jego poboru? Uporządkowanie tego systemu podatkowego i zniesienie części takich małych danin - przy jednoczesnym zastąpieniu tego dochodu - może mieć sens.

Koszty programów poszczególnych ugrupowań idą w dziesiątki i setki miliardów złotych. Przykładowo, sama Koalicja Obywatelska koszt swoich obietnic szacuje na prawie 140 mld zł. Gdy pyta się o źródła finansowania, to Donald Tusk wyjaśnia, że "jeżeli w Polsce znowu nastanie rząd odpowiedzialny, który wie, na czym polega gospodarka, to pieniądze znajdą się w sposób automatyczny".

To takie wytłumaczenie, po które często sięgają politycy różnych opcji, także PiS. Ono jest świetne, bo nic nie kosztuje i brzmi trochę mądrze. "Wprowadzone przez nas reformy będą się same finansować, bo gospodarka ruszy z kopyta". 

Jakkolwiek negatywnie oceniam politykę PiS w wielu obszarach, to gospodarki w ruinie mimo wszystko nie ma. Dlatego jestem skonsternowany, gdy słyszę, że wystarczy zmiana rządu i cyk, 140 miliardów się znajdzie.

Z tą naszą gospodarką to też nie jest takie proste. Ona z jednej strony okazała się nawet zaskakująco odporna ma serie kryzysów, które mieliśmy od wybuchu pandemii. Z drugiej strony - to co sprawia, że jesteśmy właśnie tacy wytrzymali i odporni w złych czasach, oznacza też, że trochę wolniej się rozpędzamy w dobrych. Chociażby mamy niskie bezrobocie, wynikające z coraz większych problemów demograficznych. I to, owszem, ratuje nas przed wszystkimi negatywnymi konsekwencjami wysokiego bezrobocia w takich czasach jak ostatnie trzy lata. Ale w momencie, w którym gospodarka zacznie się rozpędzać, jest gigantyczną barierą dla przedsiębiorstw. 

Ponadto, mamy bardzo zdywersyfikowaną strukturę gospodarki. To pomagało nam w pandemii, bo udział sektorów, które najmocniej ucierpiały w pandemii - między innymi samochodowego i usług konsumenckich - jest niewielki. Ale z drugiej strony, nie mamy takich czempionów, motorów napędowych. 

Co z tego wynika?

Mamy systemowe problemy, które będą sprawiać, że coraz trudniej będzie nam utrzymać konkurencyjność gospodarki. To zapóźnienia transformacji klimatycznej. To demografia - nie tylko jako liczba rąk do pracy, ale także kompetencje. Mimo prób reform, wciąż mamy wielką lukę takich średnich, technicznych kompetencji.

Zmierzam więc do tego, że nawet gdyby po wyborach przyszedł rząd, który ma same świetne pomysły i możliwość ich realizowania, to wielu rzeczy nie da się wprowadzić szybko. Więc obiecywanie, że coś sfinansujemy ze wzrostu gospodarczego, ma dosyć krótkie nogi. Poza tym jest wrażliwe na czynniki zewnętrzne. Nawet jeżeli będziemy mieć świetny program sprzyjający wzrostowi gospodarczemu i efektywny w krótkim okresie, to jeżeli równolegle załamie się światowa gospodarka - będzie kryzys w Chinach, będzie kryzys w Niemczech, będzie jakaś kolejna pandemia - to te wszystkie świetne pomysły prorozwojowe, choć pewnie trochę złagodzą spadek, to nie pozwolą sfinansować dodatkowej ekspansji fiskalnej.

Faktycznie, są w sektorze finansów publicznych różne pola do oszczędności i o części z nich mówi opozycja: będą pieniądze, bo obetniemy finansowanie TVP, Funduszu Kościelnego, zlikwidujemy ten czy inny instytut powołany przez PiS. Niestety to kwestie – w porównaniu do rosnących wydatków – groszowe, liczone w dziesiątkach milionów, może kilku miliardach rocznie, podczas gdy obietnice nowych wydatków opiewają na dziesiątki miliardów.

Wiele z gospodarczych elementów programów wyborczych to są ukłony w stronę osób relatywnie bogatych. Likwidacja drugiego progu podatkowego. Nawet wyższa kwota wolna od podatku, bo z niej nominalnie najwięcej wycisną osoby średnio i dobrze zarabiające. Dla płacy minimalnej wypłata na rękę dzięki kwocie wolnej 60 tys. zł urosłaby o jakieś 100 zł, a gdy ktoś zarabia np. 6, 7 albo 10 tys. zł - to już 300 zł. 

Rzeczywiście, na przykład w drugi próg podatkowy wpada tylko kilka procent podatników. Z drugiej strony, przez wysoką inflację i wysoką, dwucyfrową dynamikę wzrostu płac nominalnych, bardzo szybko wyrastamy z nowego progu [PiS w 2022 r. podniósł drugi próg z ok. 85,5 tys. zł dochodów w roku do 120 tys. - red.]. Bardzo szybko efekt podwyżki drugiego progu i kwoty wolnej od podatku się po prostu zatrze. Więc przed następnymi wyborami znów pewnie zobaczymy obietnice np. podwyżki kwoty wolnej od podatku. I to nie tylko dlatego, że będą tego oczekiwać wyborcy, ale też dlatego, że szybko będzie rosło minimum egzystencji (które nie powinno być opodatkowane w świetle wyroku TK).

Jesteśmy w drugim roku bardzo wysokiej inflacji i niestety wkraczamy w trzeci. To powoduje zaburzenia w gospodarce realnej oraz w mechanizmach polityki fiskalnej i społecznej. Tak wysoka inflacja destabilizuje gospodarkę i system podatkowy. Niedawne wyliczenia Centrum Analiz Ekonomicznych pokazują, że pomimo zmian podatkowych, które według rządu miały wspierać najuboższych, efekt inflacji niestety przeważył i rodziny w najniższych grupach dochodowych traciły nawet 500-600 zł miesięcznie ze względu na wzrost kosztów życia. Niezależnie od tego, że miały wyższą kwotę wolną od podatku. 

Część partii puszcza oko do przedsiębiorców. Choćby Koalicja Obywatelska chce urlopu dla przedsiębiorców ("jeden miesiąc wolny od składek na ubezpieczenia społeczne i świadczenie urlopowe w wysokości połowy płacy minimalnej"), powrotu do ryczałtowej składki zdrowotnej oraz chorobowego płaconego od pierwszego dnia przez ZUS. Równą dla wszystkich składkę zdrowotną i ZUS płacący zasiłek pracownika już od pierwszego dnia choroby obiecuje też Trzecia Droga. To dobry kierunek?

Przedsiębiorcy są grupą bardzo niejednorodną, a opodatkowaną i oskładkowaną według tych samych zasad. To rodzi dużo różnych problemów. W zależności od tego, do jakiej grupy wyborców ktoś chce mówić i jaki cel chce uzyskać, albo będzie mówił o drobnym przedsiębiorcy prowadzącym lokalny sklepik albo zakład fryzjerski, albo o przedsiębiorcy "cwaniaku".

Ta pierwsza faktycznie zarabia niedużo, w odróżnieniu od pracownika nie ma prawa do płatnego urlopu, ma dużo mniejszą stabilność dochodu. Jest w trudniejszej sytuacji niż pracownik. Ten drugi zaś jest np. wysoko wykwalifikowanym specjalistą, który optymalizuje sobie podatki i składki, a mógłby wykonywać swoją pracę na umowie o pracę. Taki urlop dla tego przedsiębiorcy raczej nie jest atrakcyjną opcją, ale dla pierwszego - już bardziej.

To, że w programach wyborczych dużo postulatów dotyczy przedsiębiorców i składek ZUS i NFZ to jest pewnie czkawka, którą odbija nam się reforma podatkowa z 2022 r., m.in. podwyżka składki zdrowotnej. Ona nie została dobrze skonsultowana, wdrożona i zakomunikowana. Pozostała nam z tego wszystkiego taka zbiorowa trauma i wrażenie chaosu i przestrachu przed zmianami, które teraz opozycja chce odkręcać.

To rozchwiane wahadło chyba wychyliło się teraz w drugą stronę, czego efektem są też coraz głośniejsze propozycje dobrowolnych składek ZUS, w których bryluje Konfederacja. Dobrowolny ZUS dla firm w problemach finansowych zapowiada Trzecia Droga.

Hasło dobrowolnego ZUS-u jest dla mnie przerażające. To generowałoby nam gigantyczne problemy w przyszłości. Już teraz coraz większy udział w decyzjach wyborczych podejmują emeryci albo osoby tuż przed emeryturą. Jeżeli zaproponujemy dwóm milionom pracujących, żeby nie płacili ZUS-u, to oczywiście większość z nich przestanie to robić. Tyle, że potem za 10-15 lat będziemy mieli dwa miliony bardzo biednych emerytów - ze świadczeniem nawet niższym niż najniższe, bo nie będą mieć okresu składkowego, który uprawnia do najniższej emerytury. No i jak oni wtedy będą głosować? Będą głosować na tego, kto im obieca, że jednak dostaną te świadczenia. To byłyby wielkie obciążenia dla budżetu państwa, a jednocześnie mniej pieniędzy na potrzeby młodszych obywateli - na szkoły, na mieszkania, na klimat. 

Być może jest natomiast tak, że aktualny system naliczania ZUS-u dla przedsiębiorców nie jest do końca funkcjonalny, bo obciąża za mocno tych najmniej zarabiających i generuje problemy z płynnością i przewidywalnością. Może trzeba to uelastycznić? Może rozwiązaniem jest liczenie składek od zapłaconych, a nie wystawionych faktur? Można rozmawiać o różnych rozwiązaniach, które by sprawiły, że ten system będzie bardziej akceptowalny dla drobnego biznesu. Natomiast całkowicie dobrowolny ZUS jest czymś, co funduje nam za 10-15 lat naprawdę gigantyczne problemy społeczne i budżetowe.

W "antypodatkowej" krucjacie polityków mocno przewijają się też propozycje częściowego zniesienia podatku Belki. U Konfederacji zwolnienie miałoby dotyczyć lokat i obligacji, u KO wszystkich długoterminowych oszczędności i inwestycji, w tym także na GPW - do 100 tys. zł, powyżej 1 roku.

Mamy w Polsce systemowo problem z niską stopą oszczędności i z nieefektywną ich alokacją. Jakieś zmiany, które będą zachęcały na przykład do oszczędności długoterminowych - i generalnie oszczędności lokowanych w coś innego niż w nieruchomości inwestycyjne albo trzymane pod materacem - pewnie byłyby zasadne. Może nie chodzi o całkowitą likwidację podatku Belki, ale pomyślenie, jakie kategorie oszczędności i do jakiej wysokości z niego wyłączyć. 

Może od tego giełda by też nam trochę ruszyła. 

Z giełdą to też jest kwestia zapewnienia podaży atrakcyjnych spółek. Oraz tego, żeby połowę największego indeksu giełdowego nie stanowiły spółki kontrolowane przez państwo. One nie zawsze realizują interes akcjonariusza mniejszościowego. 

***

Zapraszamy do wysłuchania rozmów ze "Studia Biznes" Gazeta.pl w dużych serwisach streamingowych, np. tu:

Więcej o: