Nasze tulipany przegoniły ich tulipany. Tak promują polskość sieci handlowe [OPINIA]

Bez wsparcia rządu czy nawet Unii polscy dostawcy sami znajdują drogę do sieci handlowych. I skutecznie konkurują z zagranicznymi konkurentami.

Gdy premier Mateusz Morawiecki wzywał w nowym zakładzie Grupy Mlekovita, by sieci handlowe organizowały przynajmniej raz w tygodniu "tydzień polski", działy odpowiedzialne za reklamę w Lidlu czy w Biedronce już miały gotowe kampanie reklamowe, a związane z nimi promocje były dopięte na ostatni guzik.

Dostawcy też od dawna byli gotowi, szczególnie Lidla, który 2018 rok zaczął kampanią promującą polskich dostawców żywności trafiającej na Ryneczek Lidla (czyli warzyw i owoców). Sałata nie rośnie z dnia na dzień, w przeciwieństwie do słów o konieczności promowania polskości.

We wszystkich sieciach handlowych, jak dobrze poszukać, polskie tygodnie organizowane są codziennie. Zwróciła na to uwagę Polska Organizacja Handlu i Dystrybucji, która przypomniała, że międzynarodowe sieci handlowe za priorytet uznają współpracę na lokalnych rynkach z lokalnymi dostawcami, bo tylko taki model biznesowy pozwala zaoferować klientom świeże produkty wysokiej jakości, a jednocześnie uszanować tradycję danego kraju oraz przyzwyczajenia i nawyki żywieniowe konsumentów.

I nie jest to żadne mijanie się z prawdą. Sieciom handlowym po prostu opłaca się współpraca z lokalnymi dostawcami. A co więcej, lokalnym dostawcom opłaca się współpraca z sieciami (nawet przy niskich marżach). Oczywiście, są przypadki nieudanych negocjacji, gdy jedna strona chce zbyt wiele od drugiej, tak było gdy Wawel i Biedronka nie doszły do porozumienia, ale widać też sytuacje, w których wygrywają wszyscy.

Na odsetek produktów z Polski w ofercie od razu zwróciły też premierowi Morawieckiemu Lidl i Biedronka. Lidl bezpośrednio, w liście otwartym, a Biedronka podkreślała w informacji o nowej ofercie i kampanii promocyjnej, że od lat promuje polskie produkty i krajowych producentów. W obu sieciach znaczący procent produktów pochodzi od polskich producentów. Nawet małe (na polskim rynku) Netto chwaliło się 95-procentowym udziałem polskiego asortymentu.

O reakcji największych sieci dyskontowych pisaliśmy tutaj: Premier Morawiecki apelem o "tydzień polski" poderwał branżę handlową. Biedronka rusza z nową ofertą, Lidl pisze list otwarty

Mam wrażenie, że gdyby nie wielkie sieci handlowe, to polscy producenci byliby w gorszej sytuacji. To właśnie dużym sieciom najbardziej opłaca się skracać łańcuchy dostaw (i brać to, co najtańsze) i to one (między innymi one!) potrafiły przekonać Polaków, że to co krajowe nie musi być gorsze (a nawet może być lepsze) niż importowane. A takie przekonanie panowało u Polaków na początku lat 90-tych, gdy sklepy zalała fala importowanych towarów wypierających polskich producentów. Nawet jabłka kupowaliśmy chętniej importowane niż polskie.

Oczywiście, współpraca nie zawsze wygląda różowo. Swego czasu głośno było o olbrzymich opóźnieniach w płatnościach, konieczności płacenia za odpowiednie umieszczenie towaru na półce, prezentację go w gazetkach i tak dalej. Zapewne w jakichś formach te problemy nadal występują, ale można założyć, że konkurencja między detalistami trochę ucywilizowała również tę stronę handlu. Wbrew pozorom znalezienie dobrego dostawcy produktów rolnych nie jest takie łatwe - sieci chcą towaru o powtarzalnej jakości i w odpowiednich ilościach. Mogą narzucać pewne warunki, ale przekroczenie pewnych granic może się źle skończyć.

Dostawcy warzyw, owoców czy kwiatów chwalą współpracę z Lidlem, nie tylko oficjalnie, ale też w kuluarach. Twierdzą, że dzięki współpracy z dużym detalistą mogą zaplanować produkcję i nie muszą się martwić ile sałaty, jabłek czy tulipanów się sprzeda. Sprzedaje się bowiem dokładnie tyle, na ile się umówiono. Dzięki temu można nie tylko planować produkcję, ale i decydować na inwestycje - np. w nowoczesną szklarnię. Z szklarni do sklepów (i na nasze stoły) trafiają sałaty hodowane bez pestycydów. Dzięki możliwościom otwieranym przez handlowych detalistów, sałaty trafiają nie tylko na polskie stoły, a obywa się to bez udziału i pomocy rządu.

Nie wiem czy wiecie, ale w Lidlu nie dostaniecie już holenderskich tulipanów, bo wyparły je hodowane w Polsce. Nie jest to może produkt pierwszej potrzeby (i idę o zakład, że nikt nie patrzy na nalepkę z informacją o producencie), ale swego czasu do sklepów trafiał z Niderlandów. Teraz kwiaty do Lidla dostarcza rodzinne gospodarstwo założone w 1972 roku, a detalista odbiera już 85 procent produkcji tego gospodarstwa. Co właściciel sobie chwali (i cieszy się, że zarabia więcej niż na innych formach sprzedaży). 

Dostawców prezentowanych w reklamach, z którymi miałem okazję porozmawiać, łączy nie tylko fakt współpracy z niemiecką siecią detaliczną, ale też to, że praktycznie nie korzystają ze specjalnej pomocy państwa. Najbardziej spektakularnym przykładem pomocy wziętej przez jednego z owych dostawców był kredyt preferencyjny. Narzekają natomiast na zmienne przepisy i absurdy prawne nie pozwalające przeciągnąć kabla od nieczynnego wiatraka bezpośrednio do zakładu produkcyjnego, co całkowicie niweluje im sens ekonomiczny czerpania korzyści z zielonej energii.

Oczywiście, to nie jest tak, że sukces producentów wygrywających na współpracy z detalistami (większość z prezentowanych przez Lidla producentów współpracuje też z innymi sieciami handlowymi - w hali zgodnie obok siebie stały opakowania Ryneczku Lidla i Warzywniaka Biedronki) odbywa się wbrew państwu - wszyscy korzystają na intensywnie rozbudowywanej infrastrukturze. Ale na pewno nie mają na nich wpływu przemowy o konieczności "promowania polskich produktów". Robią to sami, bez polityków, za to z zagranicznymi sieciami handlowymi.

Dzięki czemu polskie tulipany potrafią wyprzeć holenderskie.

Tekst nie jest sponsorowany przez żadnego detalistę.

Katarzyna Drewnowska: Założyłam firmę, żeby wydać książkę Nigelli Lawson [NEXT TIME]

Więcej o: