Mateusz Waligóra przeszedł 600 km wzdłuż Morza Bałtyckiego. ''Wolimy paragony grozy od wieści o zbliżającej się katastrofie''

- Z rozmów z ekspertami jasno wynika, że niedługo życie w Bałtyku może przestać przypominać to, które znamy. Zresztą, już dziś jest zdeformowane i uboższe niż kilkadziesiąt lat temu - mówi Mateusz Waligóra, który przeszedł wzdłuż polskiego wybrzeża.

Gazeta.pl była partnerem "Morskich opowieści" - marszu Mateusza Waligóry wzdłuż Bałtyku. W ciągu miesiąca podróżnik przeszedł 600 km wzdłuż polskiego wybrzeża i przyjrzał się problemom naszego morza.

Dominik Szczepański: Co Bałtyk mówi o Polakach?

Jest odbiciem naszej niewiedzy. Ma mnóstwo tajemnic, o których przed marszem nigdy nie słyszałem, a teraz, po przemierzeniu polskiego wybrzeża, czuję, że wracam do domu jedynie z odrobiną informacji, które powinienem był przyswoić.

Wiele moich przemyśleń nie dotyczy rzeczy, które nad Bałtykiem widziałem, a tego wszystkiego, co skryte pod wodą. Co wpływa do morza razem z rzekami - ton metali ciężkich, mikroplastików i innych szkodliwych związków; tego, co zatopiono w nim w trakcie wojen i już po nich - wraków pełnych paliwa, rdzewiejących puszek z bronią chemiczną, amunicji.

Jeżeli więc Bałtyk mówi coś o Polakach, to jest to opowieść o ludziach, którzy nie przyglądali się dotąd swojemu morzu ze starannością i nie zastanawiali się należycie, jak jest jest przyszłość.

Masz pomysł, dlaczego tak się dzieje?

Na wybrzeżu spotkałem wiele osób, które w sezonie utrzymują się w wynajmowania turystom domków i pokoi. Wszyscy zgodnie przyznawali, że takich tłumów jak w tym roku nie pamiętają. Nie jest więc tak, że Bałtyk jest zapomniany. Ale niestety wśród turystów zdaje się pokutować przeświadczenie, że to, co dzieje się kawałek dalej niż plaża i budka z gofrem, już nie jest interesujące - w końcu Bałtyk jest mętny, ciemny, zimny. Chętniej skupiamy na "paragonach grozy", na tym, żeby nikt nas nie naciął na drogą rybę z frytkami, niż na realnych problemach ekosystemu. Spod budki z lodami ich nie widać, a skoro nie widać, to wszystko w porządku, problemu nie ma.

Nie myślimy, co się stanie, gdy załamie się rdzewiejący kadłub "Frankena" i do Zatoki Gdańskiej trafią miliony litrów paliwa. A może na dnie Bałtyku leży jakiś inny wojenny wrak, którego jeszcze nikt nie zlokalizował? Pojemnik z bronią chemiczną, o której nikt nigdy nie powiedział? O tym wciąż mówi się za mało, a gdy sobie próbuję to wszystko wyobrazić, jestem przerażony.

Opowiadasz, jakby to była jakaś wiedza tajemna. 

Bo te informacje docierały dotąd do Polaków tylko w niewielkim stopniu. Z jakiegoś powodu w tym roku jest trochę inaczej, mam wrażenie, że w końcu o Bałtyku się rozmawia: na wiosnę ruszyła kampania WWF-u "Godzina dla Ziemi. #godzinadlabałtyku", moją wyprawę relacjonuje Gazeta.pl, a także Dzień Dobry TVN, Radio 357 i National Geographic Polska, kilkanaście dni temu dziennikarze Onetu przygotowali duży reportaż multimedialny o naszym morzu. 

Obawiam się jednak, że to chwilowa moda, za rok znajdzie się inny temat i dalej będziemy biernie czekać na to, co się wydarzy. Osoby, które mogą rozwiązać problemy Bałtyku, nie zrobią tego, bo wszystko co z nim związane generuje duże koszty, a przecież już za dwa lata kończy się obecna kadencja, może do tego czasu kadłub wytrzyma, a pojemniki z bronią chemiczną się nie rozszczelnią. I problem będzie można przekazać dalej. Decydenci o zagrożeniach czekających na dnie naszego morza wiedzą przecież od dawna, od wojny minęło już prawie 80 lat. Niestety, obawiam się, że będą tkwić w ignorancji, dopóki coś się nie stanie.

Próbuję to sobie jakoś przełożyć na to, czym zajmuję się zawodowo. Gdy ruszam na wyprawę, staram się przewidzieć wszystkie możliwe problemy, które mogą mnie spotkać - mam plany awaryjne, zestaw leków na każdą okazję, wiedzę, jak poradzić sobie w danej sytuacji. Słowem, staram się przeciwdziałać złu, które może się wydarzyć. A gdy mówimy o Bałtyku, jest inaczej. Po prostu czekamy aż się coś zdarzy, a potem się przecież coś wymyśli.

Kiedy czytam w Internecie komentarze pod rozmowami o „Frankenie", o broni chemicznej, to rzadko znajduję tam opinie w stylu "powinniśmy szybko coś z tym zrobić, zaraz dzwonię do ministerstwa". Komentarze głównie są takie: "dlaczego Niemcy się tym nie zajmą? Przecież to ich statki". Przerzucamy się odpowiedzialnością, zamiast skupić się na tym, co możemy zrobić, mając określone środki i technologie. Ten wrak leży w Zatoce Gdańskiej, ale w naszej świadomości to wciąż jest problem Niemców. 

Czym zaskoczył cię Bałtyk?

Ciszą i spokojem. Uwierzyłbyś? Śledząc media - na pewno nie. 

Na tym polega paradoks naszego morza - z jednej strony, próbując zarezerwować domek w Sianożętach na sierpień, muszę robić to z rocznym wyprzedzeniem, ale z drugiej, kiedy we wrześniu maszeruję pomiędzy miejscowościami, prawie nikogo nie spotykam. To dwa kompletnie różne światy. Nie spodziewałem się też, że poczuję się jak w górach, a tak się czułem, chodząc po klifach i przemierzając piękne lasy.

Które ze spotkań zapamiętasz?

Spotkanie z Edkiem, który zabrał mnie na swój kuter i w nocy wypłynęliśmy na połów. Mogłem się przekonać, jak trudna jest praca rybaka. Edek powiedział, że nigdy nie wie, czy wypłynie, bo warunki mogą być kiepski. I czy wróci, bo zawsze może się stać coś nieprzewidzianego. Ma znajomych, którzy po jakimś trudnym doświadczeniu na morzu już nigdy na nie wypływali.

Dużo rozmawialiśmy również o przełowieniu. Edek i jego żona Teresa martwią się, że rybacy niedługo znikną. Sami już chyba pogodzili się z faktem, że w Polsce to zawód bez przyszłości, ale jest im łatwiej, bo są już blisko emerytury. Rybacy, którzy spotykałem, opowiadali, że już dziś część z nich wykonuje swój zawód tylko teoretycznie, niektórzy w ogóle w morze nie wypływają, a kutry trzymają dla dofinansowań i żeby pod punktem sprzedaży ryb, móc się na łódkę powołać i powiedzieć, że wszystko jest świeże, tyle co złowione.

Z rozmów z ekspertami jasno wynika, że niedługo życie w Bałtyku może przestać przypominać to, które znamy. Zresztą, już dziś jest zdeformowane i uboższe niż kilkadziesiąt lat temu. Ryby są coraz mniejsze, dorsz jest potwornie przełowiony, stada są krytycznie zagrożone. Kto wie, czy Bałtyk nie stanie się morzem martwym. A bez ryb problem będą miały foki i morświny. Choć ktoś w komentarzu pod tekstem o mojej wędrówce napisał, że po co nam te morświny, skoro jest ich tutaj tylko kilkaset, a w innych morzach żyje im się łatwiej. W dodatku jedzą za dużo mięsa. Wielu z nas nie rozumie, że przyroda to system naczyń połączonych i brakujące ogniwo może doprowadzić do jego dysfunkcji. 

Po co nam dorsze, skoro możemy je importować z Atlantyku? Przecież te nasze są małe i mają problem z faktem, że Bałtyk jest słabo zasolony i natleniony.

Wcześniej jeździłeś do Mongolii, Australii, Ameryki Południowej, Azji. Nie znudziło ci się chodzenie po Polsce? Rok temu wędrowałeś wzdłuż Wisły, teraz - wzdłuż wybrzeża.

Marsz wzdłuż Bałtyku utwierdził mnie w przekonaniu, że krajobraz jest tylko tłem wędrówki. Dlaczego Patagonia ma być ładniejsza od polskiej wsi? Są po prostu nieporównywalne. Istotne natomiast jest to, co wędrowanie w nas wyzwala. U mnie to potok myśli, chaos w głowie, który pojawia się wtedy, kiedy obok panuje cisza i spokój. Z takiego chaosu może wyłonić się coś cennego. Mam również poczucie, że na mapie Polski wytyczam nieistniejące linie. Trochę jak alpiniści - wytyczają drogi, których nie widać, kiedy stoi się pod górą. Ale kiedy oni pod nią przychodzą, przypominają sobie konkretne miejsca, skały, okapy, zacięcia, w których mieli problemy. To samo czuję, kiedy patrzę na mapę Polski - cieszę się, że linia Wisły przecięła się z linią Bałtyku. Chciałbym też poprowadzić jeszcze jedną linię - przez polskie góry. Ale to za jakiś czas. 

Chcę też powiedzieć, że jest to uczucie uniwersalne, które jest dostępne dla każdego z nas. Wystarczy wyruszyć w jakąś podróż, pójść się przejść, połączyć kilka punktów na mapie, wcale nie trzeba jechać na drugi koniec świata, żeby czerpać z wędrowania satysfakcję.

Mam jednak wrażenie, że twoje dwie ostatnie wyprawy są zaprzeczeniem współczesnego podróżowania, które zamknęliśmy w ramach: „wygodnie, drink z palemką, zdjęcie z zachodem słońca" albo „ostro i do wyprucia flaków". W obu przypadkach podróż kojarzy się odstawieniem problemów na bok i zastąpieniem ich na ten krótki czas czymś innym. A ty podążasz za problemami.

Zawsze byłem tą osobą, która przyjdzie i powie: „jaki brudny ten żyrandol". Podróż jest dla mnie dźwignią do wyzwalania myśli, zapalnikiem refleksji. Często oznacza to szukanie problemów.

Co dalej?

Chciałbym dojść na biegun południowy.

Jak to leciało? „Dlaczego Patagonia ma być ładniejsza od polskiej wsi"? Albo "krajobraz jest tylko tłem dla wędrówki"? Po co w takim razie na ten biegun?

Bo chciałbym zrobić coś bardzo egoistycznego, tylko dla siebie, pojechać w miejsce, gdzie nie będzie zupełnie nikogo, w miejsce, które będzie ode mnie bardzo wiele wymagało. Dotrzeć tak daleko, jak tylko sobie to można wyobrazić. Słowem, spełnić marzenia z dzieciństwa. Często, gdy sobie o nich przypominamy, to myślimy sobie: "Boże, jakie pierdoły". A jak tak nie mam. Chcę zrobić to, o czym marzyłem 25 lat temu. Sprawdzić swoje wyobrażenia o świecie, które wtedy miałem, bo uważam, że były nieskażone. Jako dziecko nie kalkulowałem, czy będę mógł żyć z podróżowania, czy ludzie będą mówić „wow", a ja, gdy to usłyszę, poczuję satysfakcję. Jako dzieciak chodziłem po zamarzniętym Jeziorze Nyskim i wyobrażałem sobie, że kiedyś w taki sam sposób dojdę na biegun północny i południowy. 

A może ktoś dzięki tej wyprawy spojrzy na swoje marzenia z dzieciństwa, przyjrzy się im i pomyśli, że wcale nie były takie głupie?

Więcej o: