Za kampanią dezinformacji ws. cen prądu stoją państwowe spółki energetyczne. A same zarabiają na handlu emisjami

Patryk Strzałkowski
"Polityka klimatyczna UE = droga energia" - to proste hasło można zobaczyć na billboardach i reklamach w całej Polsce. Akcja opłacona przez państwowe spółki energetyczne manipuluje realną skalą oraz przyczynami wzrostu cen prądu. A stojące za nią firmy są największymi hamulcowymi zielonej transformacji w Unii Europejskiej. Do tego jedna z nich zarobiła setki milionów na sprzedaży uprawnień do emisji.

Kilka lat temu, gdy rząd PiS zaczynał zabierać się za zmiany w sądownictwie, przy drogach pojawiły się czarne billboardy z komunikatami atakującymi sędziów. Pisano na nich o "nadzwyczajnej kaście" i przygotowywano grunt pod działania rządu wobec sądownictwa. Jak się okazało, za kampanią stała Polska Fundacja Narodowa i powiązani z rządem PR-owcy. 

W styczniu tego roku ruszyła nowa kampania billboardowa. Tym razem wymierzona w Unię Europejską i politykę klimatyczną. Stoją za nią najwięksi producenci energii - państwowe spółki, które są dramatycznie zapóźnione w zielonej transformacji.

Zobacz wideo Elektrownie węglowe w Polsce wyłączone w 2035 roku?

W ramach kampanii w polskich miastach pojawił się billboardy z hasłem: "Opłata klimatyczna Unii Europejskiej to aż 60 proc. kosztów produkcji energii". A pod nim: "Polityka klimatyczna UE = Droga energia; Wysokie ceny". Reklamy można znaleźć także w internecie, np. w mediach należących do państwowego Orlenu.

Więcej wiadomości znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl 

Na reklamach napisano, że to kampania "Polskich elektrowni". Jej strona internetowa wyjaśnia, że chodzi o państwowe spółki, które są największymi krajowymi wytwórcami energii. To spółki Tauron Wytwarzanie, Enea Wytwarzanie, Enea Połaniec, PGE GiEK oraz PGNiG Termika. Billboardy to - wg opisu - "kampania edukacyjno-informacyjna dotyczącą kosztów produkcji energii elektrycznej". Wysłaliśmy do autorów kampanii pytania m.in. o jej koszty i czekamy na odpowiedź.

Kampania - jak mówią eksperci - opiera się na manipulacji. Think-tank Forum Energii ocenia, że kampania nie tylko dezinformuje, ale "co gorsze, przynosi wiele szkody – odwraca uwagę od fundamentalnych problemów polskiej energetyki. Oddala nas od rozwiązań, które skutecznie mogą powstrzymać wzrost cen".

Ile rzeczywiście płacimy za emisje?

Po pierwsze, żadna "opłata klimatyczna" nie stanowi 60 proc. naszych rachunków za prąd. Kampania nie mówi tego wprost - hasło dotyczy "kosztów produkcji energii", a więc kosztów, które ponoszą elektrownie. Jednak nie każdy zdaje sobie sprawę, że na rachunku za prąd te koszty są tylko częścią, a poza tym są liczne opłaty, marże itd. Tymczasem prosty przekaz (szczególnie z drugim hasłem o "drogiej energii") może sugerować, że jest inaczej i że to 60 proc. rachunków, które płacimy, wynika z "opłaty klimatycznej". W rzeczywistości było to 15 proc. w ubiegłym roku (w tym będzie to ok. 30 proc.).

Tą "opłatą klimatyczną" są uprawnienia do emisji CO2, które m.in. wytwórcy energii muszą kupować w ramach europejskiego systemu ETS. Działa on na zasadzie "handluj i ograniczaj" - czyli na dany kraj przypada określona i stopniowo zmniejszana pula uprawnień, które muszą kupować niektóre podmioty (w tym elektrownie), jeśli emitują dwutlenek węgla. To sprawia, że z jednej strony działalność emitująca dużo CO2 (jak spalanie węgla) jest coraz mniej opłacalna, a z drugiej - generuje środki na zieloną transformację (o tym za chwilę). 

W ciągu ostatnich kilku lat te ceny wzrosły gwałtownie - z około 6-7 euro za tonę w 2017 roku do około 80 na przełomie roku 2021 i 2022. Ponieważ polskie firmy wytwarzają prąd głównie z węgla, muszą kupować dużo uprawnień do emisji. Jednak to wcale nie przekłada się bezpośrednio na cenę prądu dla gospodarstw domowych. Jak tłumaczył w rozmowie z Gazeta.pl ekspert WWF Polska Marcin Kowalczyk, wzrost ceny uprawnień do emisji CO2 może przełożyć się na droższy prąd dla gospodarstw domowych, ale nie musi.

- Wpływa na to m.in. Urząd Regulacji Energetyki i on do pewnego stopnia może wyrazić zgodę na wzrost. Czy to zrobi - to zależy znów nie tylko od argumentów ekonomicznych, ale i potencjalnie politycznych - powiedział i dodał - W Polsce koszty energii ponosi bardziej przemysł niż odbiorcy indywidualni. Oczywiście ostatecznie to może odbić się na wyższych cenach produktów czy usług.

Do tego, nawet jeśli dla producentów uzależnionych od węgla drogie uprawnienia mogą stanowić dużą część kosztów, to na rachunkach są one mniej (choć nie wcale) widoczne. Wyjaśnia to branżowy portal wysokienapiecie.pl. Na rachunki za energię dla gospodarstw domowych mamy naliczoną nie tylko cenę za energię, ale też szereg opłat - abonamentowe, sieciowe itd. Według wyliczeń "Wysokiego Napięcia" w 2021 roku koszty uprawnień do emisji stanowiły 15 proc. kosztów ponoszonych przez gospodarstwa domowe. W tym roku będzie to więcej, bo około 30 proc. Ale wciąż nie 60, jak może sugerować kampania państwowych spółek. 

Portal zwraca też uwagę, że nawet w krajach, gdzie nie działa system handlu emisjami (Turcja i Serbia) ceny prądu bardzo wzrosły. Przyczyny drogiej energii są złożone - więcej przeczytacie tutaj.

Państwo zarabia miliardy na uprawnieniach do emisji

Po drugie, "opłata klimatyczna" o którą chodzi w kampanii nie trafia do kasy UE. Określenie kosztów uprawnień do emisji CO2 jako "opłata klimatyczna UE" może sugerować, że to pieniądze, które płacimy do Brukseli i nie wiadomo, co się z nimi dzieje. To nieprawda - a przynajmniej ta pierwsza część. 

Środki ze sprzedaży uprawnień do emisji trafiają do budżetu państwa - zatem zarabia na nich polski rząd. W 2021 roku, przy rekordowych cenach, rekordowy był też wpływ do budżetu - zarobił na tym 25,2 mld zł. Te pieniądze powinny iść przede wszystkim na transformację energetyczną - im bardziej uniezależnimy się od węgla, tym mniej będziemy musieli płacić za uprawnienia do emisji. Tymczasem rząd "przejada" te pieniądze.

"Wysokie Napięcie" zwraca też uwagę na "rekordowe marże" wytwórców energii i to, że w 2021 roku niektórzy pierwszy raz od dawna wykazywali zyski. A cała branża zarobiła znacznie więcej, niż rok wcześniej. 

Grupa Tauron - do której należy jedna ze spółek stojących za kampanią krytykującą opłaty za emisje - sama... zarobiła dzięki nim setki milionów złotych w 2021 roku. Jak czytamy w jej raporcie finansowym za trzy kwartały 2021 roku, spółka "odnotowała 439 mln zł pozytywnego efektu z tytułu restrukturyzacji portfela uprawnień do emisji CO2 oraz sprzedaży nadwyżki uprawnień". Na handlu emisjami zarobił w 2021 roku także Orlen - spółka zyskała dzięki temu 1,6 miliarda zł.

Płacimy za błędy polityków 

Choć skala kosztów dla gospodarstw domowych oraz przeznaczenie pieniędzy w kampanii są zmanipulowane, to faktem jest, że za uprawnienia do emisji płacimy coraz więcej. Pytanie, kto rzeczywiście za to odpowiada. 

Polityka klimatyczna nie zaczęła się wczoraj, a winę za rosnące ceny ponoszą władze i spółki, które wbrew niej nie odchodzą od węgla. Nagle pojawiająca się kampania może sugerować, że nałożona ni z tego ni z owego przez mityczną Brukselę opłata uciska Polaków. Jednak polityka klimatyczna, w tym system ETS, są tworzone także przez rządy państw członkowskich, w tym Polskę. I chodzi to zarówno o rząd PO-PSL, jak i PiS. 

Politycy i państwowe spółki od lat wiedzą, że celem polityki klimatycznej jest zmniejszanie emisji. Że w związku z tym koszty emitowania CO2 będą rosły. Ta polityka - i ceny uprawnień - w ostatnich latach przyspieszyły, jednak nie jest to niespodziewana sytuacja. Gdyby poprzedni i obecni rządzący działali zgodnie z tą polityką, to produkowalibyśmy teraz mniej prądu z węgla i płacili mniej za związane z tym emisje gazów cieplarnianych.

"Odbiorcy mogliby płacić mniej za energię elektryczną, gdyby Polska wcześniej zaczęła zmniejszać emisje i dywersyfikować swój miks. Polityka klimatyczna w UE jest realizowana od 2005 r., a na forum ONZ od 1992 r." - podkreśla Forum Energii.

Teraz politycy obozu rządzącego twierdzą, że chcą chronić klimat, ale biorą pod uwagę także koszty społeczne. Trzeba jednak pamiętać, że to świeża zmiana. Jeszcze w 2018 roku, w czasie szczytu klimatycznego (!) w Katowicach Andrzej Duda mówił, że węgla starczy Polce na 200 lat. PiS jeszcze przed dojściem do władzy krytykowało poprzedni rząd PO-PSL za to, jakby ten ulegał Unii w kwestii klimatu i nie "bronił węgla" (choć w rzeczywistości wcale nie prowadził działań adekwatnych do problemu zmian klimatu). 

Według nowego raportu think-tanku Ember oraz inicjatywy Europe Beyond Coal, o którym pisaliśmy w Gazeta.pl, państwowi producenci energii w Polsce - a więc firmy stojące za wymierzoną w UE kampanią - są największymi hamulcowymi zielonej transformacji w UE. Z 21 analizowanych producentów energii najpóźniej koniec spalania węgla planują trzy firmy z Polski: PGE, Tauron i Enea (nie mają one swoich dat odejścia od węgla, więc w raporcie przyjęto datę 2049 - wtedy rząd planuje koniec wydobycia węgla kamiennego w Polsce). To oznacza, że żadna z nich nie zamierza osiągnąć zeroemisyjnej produkcji energii do 2035 roku, ani nawet niedługo po tej dacie. Polskie spółki są wymienione jako te, które opóźniają transformację w Europie. PGE (do którego należą m.in. elektrownie Turów i Bełchatów) jest drugim — po niemieckim RWE — największym emitentem CO2 ze spalania węgla. Jednak Niemcy planują zakończyć wykorzystywanie tego paliwa w latach 30., a Polska — kilkanaście lat później. Firma zadeklarowała, że osiągnie neutralność klimatyczną do 2050 roku, jednak nie ma pośrednich celów (na rok 2030 i 2040) zgodnych z taką ścieżką transformacji. 

Więcej o: