Michał Gołkowski, tłumacz języka angielskiego i rosyjskiego,pisarz: Według mnie jest to pierwszy przypadek, o jakim słyszano w czasach nowożytnych. Znamy na przykład historię z końca dwunastego wieku, gdy w Konstantynopolu okazało się, że tłumacz grał na dwie strony i próbował załatwić coś dla łacinników, a nie dla cesarza Konstantynopola. Tak się złożyło, że żona cesarza znała też bardzo dobrze język frankijski i tłumaczowi wyłupiono oczy i wyrwano język. Natomiast nie słyszałem, żeby kiedykolwiek w nowożytnej, cywilizowanej historii jakiegokolwiek narodu tłumacz, który z założenia ma być bezstronnym przekaźnikiem tego, co jest mówione, był wzywany do ujawniania informacji o tajnej rozmowie. Do zrelacjonowania ściśle tajnych faktów.
Czytaj więcej: Była tłumaczka Donalda Tuska odmówiła składania zeznań ws. katastrofy smoleńskiej
Jeżeli uderza się w tłumacza, to świadczy wyłącznie o słabości. Tłumacza w takim układzie rozgrywki w ogóle nie powinno być. Z tego punktu widzenia jest to dla mnie przerażające, ponieważ jutro ktoś inny może zostać uznany za niewygodnego i na przykład ja zostanę wezwany i zapytany o szczegóły rozmowy. Albo jeszcze gorzej: mogę zostać zapytany czy potwierdzam, że coś konkretnego zostało powiedziane.
Główną konsekwencją tej sprawy może być to, że wśród tłumaczy pojawi się strach i niepewność. Zaczyna się tworzyć wrażenie, że tłumacz odpowiada za swojego klienta. Jeżeli ten klient zostanie uznany za niewygodnego - czy zasadnie, czy też nie, niech o tym decyduje sąd, historia, albo przyszłe pokolenia - to ów tłumacz może stać się elementem całej machiny, która próbuje wywrzeć odpowiedzialność także na nim. Pojawia się problem, ponieważ tłumacze są wolnymi strzelcami. Dla nas każdy dzień bycia ciąganym po sądach, komisjach, prokuraturach, to jest dzień, który wypada z grafiku roboczego. 90 procent tłumaczy, których znam jest samozatrudnionymi, nikt nam nie da bezpłatnego urlopu. To jest ten wymiar namacalny.
Okazuje się, że według prokuratury musimy zapamiętać nie tylko to, co klient mówi na bieżąco, ale mamy pamiętać całe lata. My jako tłumacze jesteśmy tylko przekaźnikami, jesteśmy tylko jednym ogniwem, gdzie jak to mówią jednym uchem wpada, a drugim wypada. Szczerze mówiąc to naszym świętym obowiązkiem jest zapomnieć to, o czym się rozmawia. My jesteśmy zestawem sztućców, których używa się do zjedzenia dania. Później te sztućce lądują w zmywarce, myją się, wychodzą lśniące, czyste i gotowe na każdego następnego klienta.
Rozmowa odbywała się przy klauzuli poufności, żeby nie powiedzieć: tajności. Z definicji wszystko, co się mówi na poziomie prezydenta, premiera jest objęte klauzulą tajną, albo ściśle tajną. Prawdziwy dramat polega na tym, że w ramach ustawy o informacji niejawnej jedyną osoba uprawnioną do ujawnienia takiej informacji jest osoba, która ją wytworzyła.
Jedyną osobą, która może ujawnić szczegóły informacji pomiędzy osobą X lub osobą Y jest odpowiednio strona X, albo Y w zależności od tego, która strona wypowiadała daną kwestię.
Oczekuje się, że tłumacz będzie takiej tajemnicy dochowywał, ale w ramach dozwolonych przez prawo. To znaczy, że jeśli jakikolwiek prawomocny organ wzywa tłumacza przed swoje oblicze i chce się dowiedzieć co padło podczas takiej rozmowy, to tłumacz ma prawo, a nawet obowiązek taką informację ujawnić. Ale tutaj stąpamy po śliskim gruncie. Czy można wezwać tłumacza do ujawnienia informacji ściśle tajnej, która nie pochodziła od niego? No można, tylko co dalej? To jest jak w szachach, bo szachownica ma osiem na osiem pól. Czy można wyjść poza szachownicę? Oczywiście, że można, tylko co dalej, na Boga?! Jeżeli przestajemy grać według pewnych reguł, które nie są spisane, a tylko dorozumiane i oczywiste dla każdej ze stron, to w momencie, kiedy te reguły łamiemy, to nie wiadomo co zrobić dalej.
Jeżeli się okaże, że osoba tłumacząca w Polsce rozmowy na poziomie tajnym, albo ściśle tajnym zostanie zmuszona do ujawnienia odnośnych informacji, albo zmaterializuje się samo ryzyko, że ktoś mógłby chcieć takiego tłumacza oficjalnie zmusić do przekazania tajnych informacji, bądź nawet poufnej, to dla mnie efekt będzie tylko jeden. Te rozmowy z polskimi dyplomatami po prostu się skończą. Żaden mający choć ćwierć głowy na karku polityk z jakiegokolwiek kraju nie będzie toczył w Polsce żadnych rozmów, na jakiekolwiek istotne tematy, ponieważ cały czas będzie takie zagrożenie, że ktoś kiedyś może zażądać ujawnienia takich informacji.
Dyplomacja wysokiego szczebla nie polega na oficjalnym wykluczaniu. Nikt nie powie, że od tej chwili nie rozmawiamy z Polską. To się dokona w kulisach, polscy politycy nawet nie zauważą, że nikt nie chce z nimi na poważne tematy rozmawiać. Będzie tak jak w filmach kostiumowych, gdzie ktoś wchodzi do sali - a ludzie odwracają się plecami i zaczynają rozmawiać o czymś innym.
To nie będzie tak, że ktoś nam powie: nie będziemy z Wami rozmawiali na ten temat. Będą rozmawiali, ale o sprawach nieistotnych. Tych ważnych tematów po prostu nie będzie.