Strajk nauczycieli. Nauczycielka: "MEN też bierze dzieci za zakładników, mszczą się lata 2016-2018"

- Gdyby reforma edukacji była wprowadzana przy autentycznym współudziale nauczycieli i uczniów, to do dzisiejszej sytuacji by nie doszło. Niestety, mszczą się lata 2016-2018, trzy lata systemowego i bardzo dobrze zaprogramowanego ignorowania głosu nauczycieli - mówi w rozmowie z next.gazeta.pl Iga Kazimierczyk, nauczycielka i prezeska Fundacji Przestrzeń dla edukacji.
Zobacz wideo

Mikołaj Fidziński, next.gazeta.pl: Główny postulat w strajku nauczycieli to ten płacowy, natomiast spośród kilkuset tysięcy protestujących nauczycieli i osób ich wspierających zapewne każdy ma swój własny cel tego protestu. A Pani? Co chciałaby Pani, aby zostało osiągnięte?

Iga Kazimierczyk, nauczycielka i prezeska Fundacji Przestrzeń dla edukacji: To, że polska szkoła musi się zmienić. Musi to być szkoła, która jest budowana na jakości. Jednym z głównych elementów tej jakości są nauczyciele.

Mamy teraz ostatni moment, żeby najlepszych nauczycieli zatrzymać w systemie. Oni od wielu lat słyszą, że jak im się nie podoba praca, to mogą ją zmienić. I oni zaczęli ją zmieniać. Niestety, coraz mniej jest dobrych nauczycieli, bo rynek weryfikuje ich umiejętności. I oni z pracy odchodzą.

Poza tym w tym strajku jest ważne to, o czym nauczyciele mówią od kilkudziesięciu miesięcy - czyli krytyka sposobu, w jaki jest zaprojektowana szkoła. Chodzi o likwidację gimnazjów i nowe podstawy programowe. Bez żadnych konsultacji tak naprawdę wyrzucono prawie 20-letni dorobek gimnazjów. Również bez żadnych konsultacji zostały przygotowane podstawy programowe, które my - nauczyciele - musimy wdrażać w życie.

O to toczy się ten protest.

Czyli zaniedbania czy błędy po stronie rządowej nie zaistniały w ostatnich tygodniach i dniach? Wasz głos nie jest słyszany od dawna. Dziś rządowi odbija się czkawką np. to, że prawie milion podpisów pod petycją o referendum w sprawie likwidacji gimnazjów zostało "zmielonych"? 

Tak, rzeczywiście, to taka konsekwentna taktyka ze strony Ministerstwa Edukacji Narodowej, żeby głos strony społecznej, strony związkowej, nauczycieli i rodziców niestety w tej dyskusji o świecie pomijać.

Frustracja rodziła się w nas już bardzo długo. Dobrze, że wspomniał pan o "geście rozpaczy", jakim była kampania referendalna. To były miesiące zimowe, a udało się zebrać prawie milion podpisów. Pod petycją o referendum podpisywali się nie tylko nauczyciele, ale także rodzice. To także dla pani minister Zalewskiej nie było żadnym argumentem, żeby zatrzymać się na chwilę i porozmawiać o zreformowanej szkole, żeby zrobić reformę, ale odroczyć ją w czasie. 

Mówiła pani o przekazie, że jak się nauczycielom nie podoba praca w szkole, to mogą ją zmienić. Tylko w ostatnich tygodniach mieliśmy do czynienia z kolportowaniem mitów o niebotycznych zarobkach nauczycieli, niemal na poziomie posłów. Był głos, że nauczyciele mogą rodzić dzieci i brać 500 plus. Świniom i krowom na konwencji PiS poświęca się więcej miejsca niż nauczycielom. Czy uważa Pani, że gdyby ta dyskusja była bardziej rzeczowa, to dziś sytuacja byłaby inna? Nawet gdyby rząd powiedział "nie mamy aż tyle na podwyżki, ale obiecujemy poważną dyskusję o systemie edukacji w Polsce"?

To na pewno by pomogło, gdyby tego typu gesty pojawiły się na samym początku, odkąd pani minister Zalewska objęła urząd w 2015 r. Ona zaczęła od tego, że zapowiedziała likwidację gimnazjów i cofnięcie obowiązku przedszkolnego dla 5-latków i szkolny dla 6-latków. 

Przypomnijmy, że zmiana dotycząca obowiązku przedszkolnego i szkolnego zadziała się bez jakichkolwiek konsultacji społecznych. To już nawet pomijając pańskie pytanie o moje zdanie - konsultowanie aktów prawnych wymaga zorganizowania procesu konsultacji publicznych. Ale że to był projekt poselski, to został "przepchnięty" przez Sejm błyskawicznie, bez żadnych opinii prawnych. To był początek nieliczenia się ze środowiskiem nauczycielskim.

Potem od razu pojawiła się zapowiedź likwidacji gimnazjów. Nauczyciele wysuwali bardzo konkretne argumenty wynikające np. z danych Instytutu Badań Edukacyjnych. Ciężko mi mówić "co by było gdyby", ale gdyby strona rządowa wykazała jakąkolwiek wolę porozumienia już na samym początku, i gdyby ta reforma była wprowadzana przy autentycznym współudziale nauczycieli i uczniów, to do dzisiejszej sytuacji by nie doszło. Niestety, mszczą się lata 2016-2018, trzy lata systemowego i bardzo dobrze zaprogramowanego ignorowania głosu nauczycieli. 

Mówi Pani, że mamy teraz ostatni - nomen omen - dzwonek, aby nauczyciele nie odchodzili z zawodu. Dochodzi w szkole w pewien sposób do "selekcji negatywnej"? Na Twitterze wyliczała Pani niedawno, że po podwyżkach nauczyciel stażysta na start dostanie na rękę 2003 zł...

Tak. Nauczyciel jest zatrudniony na podstawie Karty Nauczyciela, ale też oczywiście obowiązuje go Kodeks Pracy. Tymczasem dane Instytutu Badań Edukacyjnych wskazują, że nauczyciel pracuje średnio 47 godzin w tygodniu. Ta stawka na "wejściu" w okolicach 11 zł netto za godzinę, jest żenująco niska. W tej chwili opiekunka, która zajmuje się jednym dzieckiem, ma pensję co najmniej w wysokości 15-17 zł na godzinę. 

Za chwilę nie będzie nawet selekcji negatywnej do zawodu. Mówię to też z perspektywy osoby, która pracowała kilka lat na wydziale pedagogicznym. Kształciłam przyszłe nauczycielki, i znakomita mniejszość z nich wybierała się do pracy w publicznych placówkach. Większość planowała rozwijać swoją karierę w zawodach dookoła nauczycielstwa, albo pełniąc zadania dobrze opłacanej guwernantki, która zarabia powyżej 20 zł za godzinę, a opiekuje się jednym dzieckiem, ma zapłacone obiady i bardzo komfortowe warunki pracy.

Czy jutro, a potem w przyszłym tygodniu, odbędą się egzaminy - kolejno gimnazjalne i ósmoklasistów? Pisze Pani na Twitterze o programie "Łapanka plus" do komisji. 

Tak, to jest "Łapanka plus". Zresztą dziennikarz "Wyborczej" w Toruniu zrobił eksperyment, dzwoniąc do kuratorium w Bydgoszczy i pytając, czy zostanie przyjęty do pracy przy egzaminach. Okazało się, że nie jest problemem nawet to, że nie może dostarczyć zaświadczenia o niekaralności. A przecież nauczyciele muszą spełnić bardzo wyśrubowane normy dotyczące np. tego, czy mają odpowiednie kwalifikacje, przygotowanie, doświadczenie, nawet czy nie są karani. A tutaj okazuje się, że te standardy są bardzo mocno zaniżone.

Na to zwraca też uwagę Rzecznik Praw Obywatelskich - że egzaminy odbędą się trochę w atmosferze nierównych szans. W jednych szkołach wszystko będzie zgodnie ze standardami, a w innych nie. 

A co będzie z egzaminami? Niestety, trochę czekamy do jutra. Nie wiemy, jaki jest efekt tej "łapanki plus". Wiemy, że duże miasta sobie z pewnością poradzą, np. w Warszawie sztab kryzysowy działa już od kilkunastu dni. Tu więc pewnie wielkiej tragedii nie będzie. Natomiast należałoby chyba oczekiwać ze strony MEN, żeby samo taki sztab kryzysowy powołało, i żeby powiedziało, w ilu szkołach egzaminy są zagrożone.

Zakładam, że niestety w kilku czy kilkunastu szkołach - oby w żadnej - jest ryzyko, że egzaminy się nie odbędą. Nie będzie kadry gotowej egzaminowanych nadzorować i pomagać im w technicznej stronie egzaminu.

I co wtedy? Wszyscy uczniowie w Polsce powinni mieć dokładnie te same możliwości.

Wszyscy sobie od kilkunastu dni zadajemy to pytanie, ale odpowiedź na nie od dawna powinna mieć minister Zalewska. Powinniśmy wiedzieć, jaki jest "plan B", jesteśmy to winni naszym uczniom. Tymczasem słyszymy ze strony tych, którzy komentują strajk, że to ZNP bierze dzieci za zakładników. Ale trudno nie odnieść wrażenia, że za zakładników bierze je także MEN, które żadnego planu awaryjnego nie przewiduje. W zasadzie zachowuje się tak, jakby te egzaminy miały się jutro odbyć bez absolutnie żadnych komplikacji. A wiemy, że one są.

Czytaj też: Strajk nauczycieli. Lekarz rezydent radzi ws. negocjacji z rządem: Oliwi się tylko te drzwi, które skrzypią

Zobacz wideo
Więcej o: