Dr Paczos: Śmieciówki są jak gra na skrzywionym boisku. Z wolnym rynkiem nie ma to nic wspólnego

Grzegorz Sroczyński
Stosunki między pracownikiem i pracodawcą w Polsce przypominają słynną grę w ultimatum. Tyle że pracownik nigdy nie wie, ile pieniędzy leży na stole - z dr Wojciechem Paczosem rozmawia Grzegorz Sroczyński.
Zobacz wideo

Prezes InPostu Rafał Brzoska w wywiadzie dla Gazeta.pl: "I pracodawca, i pracownik powinni mieć wybór. WYBÓR. Już mieliśmy system, gdzie sto procent osób było zatrudnionych na umowy o pracę, nazywał się socjalizm".

Czytałem ten wywiad. I bardzo mnie dziwią argumenty Brzoski, który jako liberał mówi o wolnym rynku, a nie widzi, że istnienie śmieciówek jest absolutnym tego zaprzeczeniem. Wyjdźmy od doktryny liberalnej, która stawia dwie rzeczy na piedestale: wolność i równe zasady dla wszystkich uczestników gry rynkowej. A państwo - jako ten nocny stróż - ma tylko pilnować zasad. Otóż przy umowach śmieciowych liberalne zasady są podważone. Równe boisko, żeby żadna drużyna nie grała pod górkę - to jest liberalizm. A my na tym boisku mamy trzech zawodników: pracodawcę, pracownika zatrudnionego na umowę o pracę i pracownika na śmieciówce. Czy oni mają taką samą siłę przetargową i obowiązują ich równe zasady? W relacji pracodawca-pracownik w przypadku umów śmieciowych to pracodawca ma całą siłę przetargową.

Drugi fundament liberalizmu - wolność wyboru. Kurier, który chce pracować dla InPostu, nie ma wyboru między śmieciówką a etatem. On - jeśli chce pracować w tym zawodzie - musi się zgodzić na elastyczną formę zatrudnienia albo zmienić zawód. Bo tak samo działają inne firmy na polskim rynku, nie tylko InPost. To jest tylko pozorna wolność wyboru. I nie jest to żaden liberalizm, tylko właśnie skrzywione boisko, gdzie niektórzy muszą kopać piłkę pod górkę.

Jest taka ciekawa gra, którą często się wykorzystuje w mikroekonomii, aby zrozumieć ludzkie zachowania: mamy sto dolarów i dwie osoby, które muszą te pieniądze między siebie podzielić. Jedna strona ma zaproponować podział, a druga może się zgodzić lub nie. Jeśli się zgodzi, to dostanie tyle, ile jej zaproponowano. A jeśli się nie zgodzi, to żaden z uczestników gry nic nie dostanie. Klasyczna ekonomia zakłada, że uczestnicy gry rynkowej zachowują się racjonalnie. Czyli nawet jeśli pierwsza osoba zaproponuje tylko jednego dolara, to druga powinna się zgodzić, no bo inaczej nie dostanie nic. Ale okazuje się, że ludzie nie są tak racjonalni. I jeśli propozycja spada poniżej 20-30 dolarów - ta liczba zależy od kręgu kulturowego - to odmawiają.

Prezes InPostu: Ile zarabiam? Moja sprawa. 60 proc. przeznaczam na spłatę kredytu - 14,5 miliona złotych>>

Dlaczego?

Wolą nic nie dostać, niż zostać potraktowani niesprawiedliwie. Poczucie godności jest ważniejsze niż pieniądze. Sytuacja między pracownikiem a pracodawcą przypomina tę grę, a nazywa się ona - co dość dobrze tu pasuje - grą w ultimatum lub grą w dyktatora. Pracownik w relacji z pracodawcą pod jednym względem ma gorzej - on nie wie, ile jest do podziału. Bo co tak naprawdę oni negocjują?

Pensję.

Ale skąd ona się bierze? Negocjują jak podzielić wartość dodaną, którą pracownik wytwarza dla firmy. Pracownik na danym stanowisku wytwarza sumę x i pracodawca chce jak najmniej zaoferować pracownikowi, a jak najwięcej wziąć dla siebie. Ale pracownik nie wie, ile jest na stole. I to jest coś, co nazywa się w ekonomii asymetrią informacji, kolejne zjawisko, które dogłębnie badano, nawet kilka ekonomicznych Nobli za to przyznano. Dziś to najważniejszy argument dla ekonomistów - również liberalnych - na rzecz regulacji państwowych. Ponieważ jedna strona ma więcej informacji niż druga, ponieważ ma dużo większą siłę przetargową w negocjacjach, to potrzebna jest regulacja. I kodeks pracy jest taką regulacją. Bo rynek sam wszystkiego nie załatwi. Podkreślam: cały czas jest to czysty liberalizm. Państwo jako nocny stróż interweniuje tylko tam, gdzie jest to niezbędne. A na pewno niezbędne jest to, żeby boisko było równe dla wszystkich.

Czyli nie trzeba być Ikonowiczem czy Wosiem, można być hiper-liberałem, żeby domagać się w gospodarce powrotu do etatów?

Tak. Mówię to po to, żeby uświadomić czytelnikom, że właśnie wolnorynkowcy powinni być zwolennikami ukrócenia tego dualizmu na rynku pracy, w tym plagi śmieciówek.

Alternatywą nie jest rozdawanie wszystkim etatów do końca życia. Najważniejsze, żeby pracownicy wkładali wysiłek w pracę, a pracodawcy inwestowali w pracowników.

Kilka informacji z "Wyborczej", Gazeta.pl i "Pulsu Biznesu": w restauracjach KFC, Burger King, Pizza Hut i Starbucks należących do AmRestu, aż 6,5 tys. z 14 tys. polskich pracowników ma umowy śmieciowe, w lokalach tej samej sieci w Austrii, Hiszpanii, Czechach czy Rumunii - nikt. Odzieżowy gigant LPP, właściciel m.in. Reserved, zatrudnia w Polsce prawie 26 tys. osób, ok. 10 tys. z nich ma stałe etaty, reszta - umowy na czas określony lub umowy-zlecenia. Firma tłumaczy, że "niektórzy pracownicy wolą inną formę zatrudnienia". Dla InPostu pracuje 3 tys. kurierów, żaden nie ma etatu. "Wśród krajów OECD większy odsetek umów śmieciowych ma tylko Chile. Nie chcecie tego srebrnego medalu" - mówi do Polaków publicznie Jose Angel Gurria, sekretarz generalny OECD.

I ma rację, że nas mocno krytykuje za śmieciówki. Podobnie jak Bank Światowy i Komisja Europejska. W Polsce, zależnie jak liczyć, od 20 do 40 proc. pracowników jest na "innych formy zatrudnienia", czyli "dziełach", umowach-zleceniach i umowach na czas określony. Większość z konieczności, a nie z wyboru. Problemem jest właśnie ta dualność rynku pracy. W świetle najnowszych badań może spowalniać nasz rozwój.

Wszyscy eksperci w polskich mediach mówią coś odwrotnego: że śmieciówki może nie są fajne, ale jednak dobrze służą gospodarce. Prezes InPostu Rafał Brzoska i szefowa Lewiatana Henryka Bochniarz zgodnie twierdzą, że bez śmieciówek rozwijalibyśmy się znacznie wolniej, i że elastyczne formy zatrudnienia są naszym firmom niezbędne do życia. To kto ma rację?

Rację ma OECD i Bank Światowy, bo pracują na nowych modelach ekonomicznych. A to, co mówi polski biznes i część ekspertów, wynika ze starego myślenia. Mamy w ekonomii sporo badań empirycznych dotyczących umów śmieciowych, które wyjaśniają te mechanizmy. Długotrwały skutek dla gospodarki jest zdecydowanie negatywny. I mamy też przykłady krajów - najważniejszym i najczęściej analizowanym przez ekonomistów jest Hiszpania - gdzie był podobny problem z umowami śmieciowymi i podobna skala tego zjawiska, jak w Polsce. Argument - "Dobrze, dobrze, może umowy śmieciowe nie są fajne, ale dzięki nim gospodarka staje się bardziej konkurencyjna" - jest fałszywy.

Jak to działa?

Zostańmy na chwilę przy przykładzie Hiszpanii. Po dyktaturze generała Franco rynek pracy był bardzo sklerotyczny, sformalizowany. Jeśli ktoś już dostał pracę, to do końca życia, nie można go było zwolnic, ani nawet przenieść do innego biura. Więc w latach 80. już w demokratycznej Hiszpanii wprowadzono kilka reform, które deregulowały rynek pracy, wprowadzono nowe formy zatrudnienia - dziś nazywane są śmieciówkami. Mam tu parę liczb: w 1985 roku 15 proc. siły roboczej w Hiszpanii było zatrudnionych na innych formach umowy niż stały etat, a w 1995 roku - już 35 proc. W tym samym roku aż 90 proc. nowych kontraktów to były "inne formy zatrudnienia". I rzeczywiście reformy spowodowały wzrost zatrudnienia, ale jednocześnie wydarzyło się coś, czego ich zwolennicy kompletnie się nie spodziewali: wystąpił znaczny spadek produktywności.

Produktywności?

Chodzi o to, ile tzw. wartości dodanej pracownik wytwarza w ciągu godziny. W dobrze działającej gospodarce produktywność powinna rosnąć, pracownicy są coraz lepiej wyszkoleni, stanowiska pracy lepiej wyposażone i po prostu więcej w ciągu godziny człowiek może wyprodukować. W Hiszpanii przed deregulacją rynku pracy produktywność rosła może niezbyt szybko, ale jednak rosła - średnio 1,5 proc. rocznie. A w kolejnej dekadzie po wprowadzeniu "elastycznych form zatrudnienia" zaczęła spadać - średnio co roku o 0,5 procenta. Proszę zwrócić uwagę, że jest to okres, kiedy trwała rewolucja w IT i w wielu innych krajach dzięki komputeryzacji produktywność rosła jak szalona. Czyli mamy około 35 proc. siły roboczej na śmieciówkach i z roku na rok ci ludzie stają się coraz mniej produktywni.

Ale z czego to wynikało? Że Hiszpanie w pracy się zaczęli lenić?

Dość dobrze zbadano, co się wydarzyło. Po pierwsze rzeczywiście spadła motywacja do wkładania w pracę większego wysiłku. Nie dlatego, że ludzie stali się leniwi, tylko po prostu szanse awansu zawodowego dramatycznie spadły, bo prawdopodobieństwo przejścia z umowy czasowej na stały etat było bliskie zeru. Nie ma sensu się wysilać, skoro i tak nie będzie nagrody.

Po drugie - i to jest rzecz, która się wydarzyła po stronie pracodawców - firmy przestały inwestować w pracowników, szkolić ich, dbać o ich ścieżkę zawodową. Śmieciówka do niczego nie zobowiązuje żadnej ze stron, więc jeśli pracownik z dnia na dzień odfrunie do innej firmy, bo mu dadzą za godzinę dwieście peset więcej, no to nie warto go wysyłać na drogie szkolenie. Jakość tzw. kapitału ludzkiego ma dużą siłę oddziaływania na gospodarkę, zajmuje się tym cały osobny dział w ekonomii. Jeżeli nie inwestujemy w umiejętności pracowników, żeby najlepsi mogli awansować, robić ciekawsze rzeczy, bardziej angażujące, to ten kapitał ludzki się deprecjonuje.

Trzeci istotny efekt śmieciówek, to nadanie kierunku, w jakim poszła cała hiszpańska gospodarka. Okazało się, że przy tym dualnym, elastyczno-nieelastycznym runku pracy bardzo opłacało się zakładać firmy w sektorach dość prostych, manualnych - przede wszystkim budowlanym i turystycznym. W Hiszpanii te proste sektory zaczęły dominować, a te bardziej skomplikowane słabły.

I jak to się skończyło?

Teraz próbują odwracać te reformy. Oczywiście nie po to, żeby wrócić do sklerotycznego rynku pracy z okresu Franco, ale żeby jednak powszechną formą zatrudnienia był etat. Walczą ze śmieciówkami z różną skutecznością, bo rozregulować rynek pracy bardzo łatwo - zwłaszcza w kraju, gdzie słabe są związki zawodowe - a potem odwracanie tego zjawiska jest bardzo trudne.

Ciekawe jest jeszcze to, co się stało w Hiszpanii po 2008 roku, czyli po wybuchu światowego kryzysu. Skupmy się na bezrobociu. Bo główny argument zwolenników deregulacji rynku pracy był taki, że dzięki elastyczności rośnie liczba zatrudnionych. "Ludzie przynajmniej mają pracę". Tyle że w Hiszpanii w kryzysie po 2008 roku bezrobocie wystrzeliło z 8 do 23 procent.

To chyba w kryzysie normalne?

Aż tyle? Dobrym porównaniem jest Francja, która miała podobną stopę bezrobocia przed kryzysem - około 8 proc. - a w kryzysie skoczyło im do 10 procent. We Francji rynek pracy jest dość mocno regulowany, ludzi nie tak łatwo zwolnić.

No ale można powiedzieć, że dzięki elastyczności firmy łatwiej przetrwały kryzys.

Nie można. Hiszpańska gospodarka nie tylko bardzo źle zniosła kryzys, ale dużo trudniej z niego wychodziła. Bo jest duża wartość w tym, żeby utrzymywać pracowników w czasie kryzysu. Właśnie ze względu na umiejętności, które po odbiciu koniunktury można szybko uruchomić. Jeśli ludzie pozostają bez pracy, dość szybko tracą te umiejętności.

Z powodu śmieciowych umów Hiszpania zaliczyła bardzo szybki wzrost zatrudnienia, a potem błyskawiczny spadek. Czyli deregulacja rynku pracy spowodowała ogromne wahania. Problem polega na tym, że wzrost zatrudnienia w dobrych czasach nie rekompensuje spadku zatrudnienia w czasie słabej koniunktury. W dodatku w gospodarce z takimi wahaniami poziomu bezrobocia ludziom żyje się gorzej. Są nieustannie narażeni na większe ryzyko, stają się mniej odważni w podejmowaniu decyzji zawodowych, mniej też inwestują w siebie.

To wszystko pokazuje, że nawet jeśli ktoś uważa wzrost PKB za świętego Graala, to nie powinien być zwolennikiem hiper-elastycznego rynku pracy. Badania na ten temat są dostępne, jest ich sporo, modele ekonomiczne uwzględniające wpływ śmieciowego zatrudnienia na gospodarkę są też dostępne i powszechnie wykorzystywane. Nie musimy tu odkrywać Ameryki. Dualny rynek pracy - spolaryzowany, podzielony na etatowców i śmieciówkowców - jest szkodliwy dla produktywności i wzrostu PKB, które są ze sobą silnie związane.

Do Polski ten opis nie do końca pasuje. Mamy uśmieciowiony rynek pracy, a produktywność rośnie.

Bo startujemy z niskiego poziomu produktywności. Najłatwiej i najszybciej nadgania się na początku, gdy dystans jest duży, potem, w miarę gdy maleje, jest coraz trudniej. A wyzwaniem polskiej gospodarki nie jest tu i teraz, ale budowanie dobrobytu na pokolenia. Nie sądzę, żeby udało nam się dogonić Niemcy albo Wielką Brytanię jadąc na śmieciówkach.

To co powinniśmy ze śmieciówkami zrobić?

Reforma rynku pracy powinna polegać na istnieniu jednego kontraktu i nie chcę mówić, jak on powinien wyglądać. Nie znam się na tym. Z ekonomii natomiast wiemy, że dwie skrajności są złe - sklerotyczny rynek pracy, jak w Hiszpanii Franco, ale też rozmontowany rynek pracy, gdzie 30 proc. ludzi ma "inną formę zatrudnienia". Przy czym z badań wiemy, że jedna skrajność jest jednak nieco gorsza od drugiej. Francja przeszła kryzys z mniejszymi stratami społecznymi i ekonomicznymi niż Hiszpania.

Dla wielu firm, które bazują na taniej pracy, powrót do obowiązywania kodeksu pracy w Polsce mógłby oznaczać upadłość.

Tak. To się w ekonomii nazywa kreatywną destrukcją i po prostu przetrwaliby ci, którzy mają lepszy pomysł, lepszą technologię i potrafią organizować pracę w firmie sprawniej. Czyli prawdopodobnie wzrosłaby innowacyjność polskiej gospodarki.

To po co polski biznes tak kurczowo się trzyma śmieciówek?

Trudno mi powiedzieć. To chyba wynika z tego, że jednak śmieciówki przynoszą pracodawcom zysk w krótkim okresie. Można więcej wziąć dla siebie, czyli wracamy do naszej gry w dyktatora.

***

Wojciech Paczos (1984) jest makroekonomistą, wykładowcą w Cardiff University. Zrobił doktorat w European University Institute, absolwent warszawskiej SGH. Mieszka w Londynie, pochodzi z Lublina. Wizytujący ekonomista w Bank of England.

Więcej o: