Mija równo pięć lat od tzw. czarnego czwartku. Tak ochrzczono dzień 15 stycznia 2015 r., gdy narodowy bank Szwajcarii zrezygnował z powiązania kursu franka z euro. Niemal w jednej chwili kurs szwajcarskiej waluty wobec złotego podskoczył z ok. 3,55 zł do nawet 5,19 zł. Co prawda był to tylko chwilowy szok, po którym frank ustabilizował się na poziomie ok. 3,90-4,10 zł, ale - po pierwsze - to oczywiście i tak oznaczało wielki skok, a po drugie - ten dzień, gdy w tak nagły sposób ziściło się ryzyko kursowe, był niejako punktem zwrotnym w dyskusjach o kredytach frankowych.
Oczywiście, to nie tak, że przed 15 stycznia 2015 r. frankowicze, banki, politycy i media siedzieli cicho. O tym nie mogło być mowy, w końcu wiele osób drastycznego wzrostu kursu franka doświadczyło już wcześniej. Kredyty frankowe szczyty sprzedaży święciły w 2008 r., gdy cena franka oscylowała wokół 2 zł. Już na początku 2009 r. podskoczyła go 3 zł, a mniej więcej od połowy 2011 r. aż do "czarnego czwartku" nie spadała poniżej 3,40 zł.
To sprawiło, że np. osoby, które w sierpniu 2008 r. zaciągnęły kredyty frankowe na 30 lat na 300 tys. zł, trzy lata później mimo rzetelnej spłaty miały do oddania bankowi w przeliczeniu na złote... ok. 530 tys. zł. Przewalutowanie kredytu czy sprzedaż mieszkania stało się więc zupełnie nieopłacalne, wręcz nierealne. Do tego banki wciąż domagały się kolejnych płatności z tytułu tzw. ubezpieczenia niskiego wkładu własnego (stosowanego, gdy kwota zadłużenia "rozjeżdża" się z wartością mieszkania).
Z drugiej strony zwracano uwagę, że frankowicze wciąż w ogólnym rozrachunku dzięki niższemu oprocentowaniu (a przez to niższym ratom) często wychodzili na swoich kredytach lepiej, niż gdyby zapożyczyli się w złotym. Akurat jeśli chodzi o poziom rat, to "czarny czwartek" nie przyniósł w dłuższej perspektywie dramatycznego wzrostu, bo szybko bank centralny Szwajcarii jednocześnie mocno obniżył stopy procentowe, sprawiając, że oprocentowanie kredytów frankowych spadło jeszcze bardziej (choć początkowo banki w Polsce nie chciały tego respektować).
Mimo tego, i mimo statystyk pokazujących, że kredyty frankowe ogólnie były i są w zdecydowanej większości terminowo spłacane, dochodziło jednak niestety i do sytuacji znacznie smutniejszych - w tym także do samobójstw osób, które nie potrafiły wydostać się ze spirali zadłużenia.
Także już przed 2015 r. pojawiały się w rządzie pomysły np. mechanizmu kompensacji, a swoimi rekomendacjami Komisja Nadzoru Finansowego pozwoliła m.in. na spłatę kredytu bezpośrednio w walucie, a nie przy zawyżonym wobec rynkowego bankowym kursie franka.
Ale to właśnie "czarny czwartek" w połowie stycznia 2015 r. sprawił, że temat kredytów frankowych stał się naprawdę głośny. Stało się to między innymi dlatego, że za cztery miesiące miały odbyć się wybory prezydenckie, a kilka miesięcy później parlamentarne. Sprawa stała się więc na wskroś polityczna. Z jednej strony PiS żądał od ówczesnego rządu PO-PSL natychmiastowego wsparcia kredytobiorców, a Andrzej Duda z przewalutowania kredytów na złote po kursie zaciągnięcia zrobił jedną ze swoich najważniejszych obietnic wyborczych. Z drugiej przypominano, że to właśnie partia Kaczyńskiego w 2007 r. krytykowała plany ówczesnej Komisji Nadzoru Bankowego co do ograniczenia dostępu do kredytów walutowych przekonując, że to zamknie drogę wielu Polakom do własnego mieszkania.
To, co zdarzyło się po zwycięstwie Dudy i PiS w wyborach w 2015 r., kolosalnie rozjechało się jednak z buńczucznymi zapowiedziami. Kancelaria Prezydenta była co prawda płodna w projekty ustaw, które miały wesprzeć frankowiczów, ale wsparcia dla nich nie mogła znaleźć ani w instytucjach państwowych (NBP, KNF), ani w szeregach macierzystej partii Dudy i w rządzie (prezes Kaczyński, Ministerstwo Finansów).
W zasadzie gdy w lutym 2017 r. Kaczyński oznajmił, że "rząd nie podejmie żadnych działań w sprawie kredytów we frankach, które uderzą w polski system bankowy" i poradził frankowiczom walkę z bankami w sądach, było wiadomo, że ze strony rządu sektorowi w tej sprawie nic nie grozi. Ostatecznie w 2019 r. weszła w życie jedynie nowelizacja ustawy o wsparciu kredytobiorców w trudnej sytuacji. Części osób umożliwia otrzymanie nieoprocentowanej pożyczki z tzw. Funduszu Wsparcia Kredytobiorców.
Rzeczywiście jednak kredytobiorcy frankowi coraz śmielej zaczęli składać w bankach reklamacje, a wobec ich fiaska, ruszyli do sądów. Można mieć o frankowiczach różne zdania, ale trzeba im przyznać, że oni i ich prawnicy wykonali kawał roboty, który sprawił, że z czasem udało im się jak równy z równym walczyć z bankową "maszyną prawniczą".
Żeby nie było wątpliwości - wciąż zdecydowanie nieuprawnione są obietnice części kancelarii i różnorakich firm doradczych "specjalizujących się w kredytach frankowych" (które wyrosły jak grzyby po deszczu), że sprawy z bankami są z góry wygrane. Ale i wydaje się, że z czasem statystyka, którą niedawno przedstawiał Związek Banków Polskich - że od 2017 r. do września 2019 r. banki prawomocnie wygrały w sądach z frankowiczami ponad tysiąc razy, a frankowicze ledwie 117 - będzie dla sektora bankowego coraz mniej korzystna. Kilka dni temu "Parkiet" policzył, że w 2019 r. frankowicze byli górą w ok. 70 proc. spraw (zwykle w pierwszej instancji). Frankowicze zyskują ważne wsparcie m.in. Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, Rzecznika Finansowego (w postaci tzw. istotnych poglądów), a ostatnio także Rzecznika Praw Obywatelskich.
Obecnie liczba spraw frankowych w sądach jest szacowana na kilkanaście tysięcy. Zwykle rozchodzi się w nich o udowodnienie, że zawarta w umowie kredytowej klauzula indeksacyjna (przeliczająca zadłużenie i raty z franków na złote i na odwrót) jest niedozwolona. Chociaż sprawy dotyczące np. ubezpieczenia niskiego wkładu własnego także się oczywiście zdarzają.
Należy przy tym jednak przypomnieć, że i banki zdecydowanie nie kapitulują. Wręcz przeciwnie - sięgają po wszelkie argumenty, żeby zdemobilizować frankowiczów. Sprawiają, że nawet zwycięstwa sądowe kredytobiorców bywają odczytywane jako pyrrusowe.
>>> Wyrok TSUE korzystny dla frankowiczów. Prawnik wyjaśnia szczegóły