Prof. Jarosław Flis: Najpierw musi zrozumieć własne problemy. Platforma staje się partią coraz bardziej patrycjuszowską. I jednocześnie następuje rozejście się patrycjatu z ludem.
W warunkach polskich to ktoś, kto jest na "ty" z lekarzem. Przynajmniej jednym. Taka jest moja prywatna definicja, może nieco upraszczająca, ale to dość dobrze odróżnia „lud” od „nie-ludu”. Lud przychodzi do lekarza oficjalnie, a patrycjat ma go w skrzynce kontaktów.
Patrycjusz nie potrzebuje tak bardzo wspólnoty, bo wspólnota odgrywa większą rolę w życiu tych ludzi, którzy korzystają z innych źródeł dowartościowania niż osobisty sukces. Jak ktoś odnosi wyróżniające go z otoczenia sukcesy, to nie tylko nie potrzebuje wsparcia od państwa w postaci transferów socjalnych, ale też może się obejść bez zbiorowej godności - "my, Polacy, jesteśmy dumnym narodem, solą tej ziemi" itd. Przed paru laty poznałem wyniki dużych międzynarodowych badań, w których pytano ludzi, czy są dumni ze swojego kraju i narodu. "Czy uważasz, że inne narody powinny być takie jak twój?". I jednocześnie tych samych ludzi pytano o jakość usług publicznych: "Czy jesteś zadowolony ze służby zdrowia, wymiaru sprawiedliwości, transportu publicznego?". Hipoteza była taka, że im mocniej ktoś uważa, że w jego kraju służba zdrowia działa dobrze, tym lepiej będzie myślał o swoim narodzie i tym większe czuł wzruszenie, jak słyszy hymn. I to się generalnie sprawdzało w krajach Europy Zachodniej. A u nas było na odwrót. Im bardziej ktoś był zadowolony ze służby zdrowia, tym mniej chętnie wyrażał uznanie dla własnego narodu. A z kolei jak ktoś naród kochał, to źle oceniał usługi publiczne.
Prawdopodobnie dlatego, że w Polsce patrycjat podchodzi bardziej sceptycznie do tych wszystkich kwestii wspólnotowych, ale z racji wyposażenia w pieniądze i kapitał społeczny lepiej sobie radzi z funkcjonowaniem służby zdrowia czy wymiaru sprawiedliwości. Ma tam swoje dojścia i nie czeka w kolejce do szpitala, a w każdym razie nie czeka tyle, co lud. A tamci z kolei są dumni z narodu, to jest ważna składowa ich dobrego mniemania o sobie, ale już mniej są zadowoleni z kulejącej edukacji, zdrowia i służb publicznych, bo muszą z tego korzystać, nie stać ich na usługi prywatne.
Problem podziału "patrycjusze kontra lud" narasta wszędzie na świecie. U nas rzuca się w oczy, bo stał się podstawą rywalizacji politycznej. Najgorsze jednak, że ten podział jest słabo oswojony.
Nie ma na razie sposobu, żeby o tych różnicach opowiadać krótko, rzeczowo, ale tak, żeby nikogo nie obrażać. Żeby nie było oczywiste, kto stoi po jasnej stronie mocy, kto zaś po ciemnej. Wiadomo, jak obrazić obie strony równocześnie. To jest łatwe: ważniaki kontra ciemniaki, zadufani kontra zacofani, podli kontra głupi.
Tak. Zresztą musiały fruwać intensywnie, żeby podgrzać emocje i zbudować zbiorowe tożsamości. Bo ten podział jest w Polsce upolityczniony i zinstytucjonalizowany – na nim budują swoją siłę dwie główne partie. Natomiast inną rzeczą jest rzeczywista głębokość tego podziału w polskim społeczeństwie. Bez nakręcania przez polityków i media on oczywiście istnieje, ale wcale nie jest dramatyczny.
Kiedy się bada grupy z różnym wykształceniem i statusem materialnym, to przesunięcia w ich poglądach oczywiście występują, ale nie są wielkie. Nie ma też żadnych przestrzennych uskoków. To nie jest tak, że powiedzmy Miastko i Warszawa to mentalnościowo dwie planety. Poglądy Polaków nie są drastycznie rozjechane. Podział nakręca polityka, w której pojawia się nieuchronne uproszczenie, z niego się rodzi stereotyp, a ze stereotypu z kolei powstaje sprzężenie zwrotne. Jego podstawą jest licytacja mentalnych krzywd: "To oni tak o nas myślą i mówią? Pogardzają nami? Co za wstrętni ludzie, trzeba im odpowiedzieć!'. I zdaje się, że to jest obecnie główna składowa sukcesów PiS-u i porażek partii patrycjuszowskich.
Parę lat temu przebadano dziesięć krajów europejskich - lud i elity. Stanowiska menadżerskie, naukowców, dziennikarzy oraz całą populację, czy przede wszystkim właśnie lud - robotników, pracowników usług na śmieciówkach. Zadawano im te same pytania. "Czy żyje ci się lepiej niż 20 lat temu?". 2/3 patrycjatu odpowiadało, że lepiej, a 2/3 ludu, że gorzej. "Czy napływ imigrantów przyczynia się do rozwoju kraju?". 80 proc. patrycjatu mówiło, że tak, bo przecież imigranci za małe stawki sprzątają im mieszkania, budują domy i naprawiają krany. A 80 proc. ludu mówiło, że nie - bo im z kolei imigranci zaniżają stawki w tych kiepsko płatnych zawodach.
Właśnie nie. W Polsce opinie ludu i patrycjatu były zbliżone. Podobny odsetek zadowolonych i niezadowolonych. Podoby odsetek antyimigranckich i proimigranckich postaw. Różnice jakieś były, ale nie takie, jak we Francji czy Włoszech.
Już mówiłem: że u nas ten podział na patrycjat i lud nie jest tak ostry. Na przykład duża część ludu jest bardzo zadowolona z życia. Więc ta pisowska melodia frustracji, że "elity was oszukały" nie rezonuje aż tak silnie po ich stronie, jakby to sobie marzyli nadawcy takich przekazów. A z kolei wśród patrycjatu duża część uważa wspólnotę za coś ważnego, popierają 500 plus i nie uważają, że to rozdawnictwo. No i z tego wynikają pewne paradoksy naszej polityki. Bo z jednej strony dwie główne partie są ułożone zgodnie z tym naturalnym podziałem, ale ich baza społeczna nie jest aż tak podzielona, żeby to się polaryzowało tak do końca.
No właśnie nie jest. Między jednymi i drugimi nie ma tak naprawdę aż takiej przepaści, jaka występuje w przestrzeni medialnej i internetowej. I dlatego siły są wyrównane. Pokażę panu wyniki wyborcze z moich dwóch ulubionych miejscowości, które dobrze oddają stan polskich podziałów. W Ciepłowodach na Dolnym Śląsku przez lata wygrywała PO, a w Biadolinach pod Tarnowem - PiS. Jeśli te miejscowości na mapce pomalować kolorem zwycięzcy wyborów parlamentarnych z 2015 roku, no to Ciepłowody są pomarańczowe, a Biadoliny - granatowe. Ale jak spojrzymy dokładniej, to Platforma w Ciepłowodach nie wygrywała dramatycznie, największa przewaga - w 2010 roku - to było 400 głosów do 340. W tym czasie w Biadolinach PiS też nie bierze wszystkiego, bo ma 400 głosów do 230 głosów. W ostatnią niedzielę było to 497 na Dudę do 206 na Trzaskowskiego. Czyli w miejscowości, o której wszystkie warszawskie media by powiedziały, że jest hardkorowo pisowska - stale około 200 mieszkańców nie chce się do tego stereotypu dostosować, pomimo codziennego wałkowania w liberalnych mediach, że oni na pewno głosują na PiS, bo rzekomo galicyjska wieś tak właśnie głosuje.
Że każda organizacja działa tak źle, jak sobie może na to pozwolić - tak mówił teoretyk zarządzania Peter Drucker. Polacy mentalnościowo nie są aż tak podzieleni, ale partie - strasznie. Statystycznemu wyborcy Platformy do statystycznego wyborcy PiS-u nie jest wcale tak daleko, oni myślą w gruncie rzeczy podobnie, ale między ich partiami - zieje przepaść. Bo polityka te małe różnice między nami zwielokrotniła. Jeśli się walczy z wrogiem, który ma na sumieniu grzechy śmiertelne - zdradę narodu czy zniszczenie demokracji - to można przecież liczyć na wyrozumiałość względem swoich grzechów pospolitych - nieudolności czy nieuczciwości. To dzięki temu nasze partie mogą sobie pozwolić na całkiem sporo. PiS może sobie pozwolić na masę rzeczy wołających o pomstę do nieba, szczucie, amoki prezesa - jak wybory 10 maja w środku pandemii, mogą sobie pozwolić na Misiewiczów, na Piebiaków, a i tak nie uciekną od nich wyborcy, bo gdzie pójdą? Do tych, którzy ich uważają za ciemniaków i pisiorów? I tak samo Platforma może sobie pozwolić na bardzo dużo - partyjniactwo w kontrolowanych samorządach, wysyłanie do europarlamentu osób skompromitowanych, mogą Schetynę trzymać latami na stanowisku, wystawiać Kidawę-Błońską, bo co? Gdzie ci wyborcy pójdą? Do tych, co nimi pogardzają i nazywają "komunistami i złodziejami"? To jest takie przeciąganie liny.
Żadna z drużyn nie jest w stanie tak mocno pociągnąć tej liny, żeby tamci się przewrócili i ostatecznie przegrali. Choć obu stronom takie nierealistyczne marzenia wciąż chodzą po głowie. Pewnie bierze się to stąd, że od 15 lat w historii Polski było wiele takich sytuacji, że już prawie się to sypało, pojawiały się w polityce nowe podmioty, rozbłyskiwały nowe gwiazdy, ale w końcu wszystko wraca do tego podziału. "Czy PO może jeszcze wygrać z PiS-em?" - pyta pan. Tak samo można zapytać, dlaczego - mimo że ludu jest dwa razy więcej niż patrycjuszy - PiS wciąż wygrywa ledwo ledwo, nie ma jakiejś wielkiej przewagi.
Bo mamy równowagę sił. A jedną ze składowych tej równowagi jest to, że tzw. opiekuńczy konserwatyzm - czyli coś, czego oczekuje lud i do reprezentowania czego zgłosił się PiS - został przez tę partię skażony „kaczyzmem”. Ludzie w pakiecie dostają coś, czego wielu wcale nie chce, ale bez tego pakietu kupić się nie da. Opiekuńczy konserwatyzm połączył się u nas z resentymentami, rozeźleniem za lata "bycia w piwnicy", doszukiwaniem się wszędzie "układu", niechęcią do pójścia na kompromis, brakiem umiejętności rozmowy i porozumienia, potrzebą takiej pełnej kontroli, żeby nikt inny nie miał podmiotowości. I to jest wielka kula u nogi obozu konserwatywnego. Oczywiście postępowa cześć elit uważa, że to immanentna cecha tej oferty dla ludu, ale to nie jest prawda. Wcale nie z powodu tej części pakietu lud głosuje na PiS, ale pomimo tego. Dlatego Kaczyński jest chowany na wybory, bo inaczej "kaczyzm" by za bardzo drażnił. I PiS chyba wie, że to ich kula u nogi.
Bo to widać. Najbardziej jest to uderzające w samorządach. Władza lokalna w Polsce jest zwykle sprawowana przez umiarkowanych konserwatystów. Jak pan weźmie takiego standardowego burmistrza miasta powiatowego, jak pan z nim pogada o rozmaitych kwestiach życiowych, światopoglądowych czy ekonomicznych, a potem spojrzy pan w badania, to się okaże, że ten burmistrz ze swoimi poglądami idealnie trafia w okolice średniej krajowej. Najczęściej pewne rzeczy mu się w PiS podobają, a mimo to, po cichu, uważa ich za partię idiotów. Stara się nie drażnić pisowskich wyborców, ale z PiS-em jednak wojuje i najczęściej ich ogrywa. Dlaczego? Bo w jego mieście liderem lokalnego PiS-u jest często wieloletni frustrat.
Który zresztą też ma swoją ważną funkcję w życiu społecznym. Bo frustraci są dobrzy w wykrzyczeniu problemów, są cennymi sygnalistami. Trzeba ich słuchać. Ale kompletnie sobie nie radzą z rozwiązywaniem tych wykrzyczanych problemów. Jakoś tak się składa, że burmistrzowie z PiS-u mają najniższy poziom reelekcji ze wszystkich partii politycznych. Zdecydowanie niższy niż średnia. Bo co innego wygrać wybory, a co innego się potem utrzymać.
Ktoś taki często jest kłótliwy, zraża ludzi, nie umie pracować w zespole, nie potrafi budować koalicji, w urzędzie rodzi się podejrzliwość. I w efekcie wracają poprzedni burmistrzowie, którzy zostali wyrzuceni z siodła. Bo ludzie zaczynaną uważać, że aż tak źle jednak nie było.
A z kolei jak oni z tego "kaczyzmu" zrezygnują, to nie będą już tym okropnym PiS-em, którym można dzieci straszyć, co wywołuje wygodny podział i polaryzację. Więc jest taki klincz.
Natomiast główny problem Platformy to napięcie między różnymi nurtami. Trochę zabrakło Tuska, który umiał to spinać.
On był takim patrycjuszem z ludu. Chyba ostatnim. Kimś, kto trzymał "salon" na dystans i skutecznie go pacyfikował, żeby znał swoje miejsce i za bardzo nie dokazywał. On nie pisał na ulotce - o, tu mam ulotkę Trzaskowskiego - że "po tacie pianiście i kompozytorze odziedziczyłem miłość do jazzu".
Nic. Bardzo fajne. Tu jest też napisane, że Trzaskowski dostał tekę ministra d/s europejskich w gabinecie premier Ewy Kopacz. No, wiadomo, ten rząd to pasmo sukcesów. Chwalenie się, że było się ministrem u kogoś, kto przerżnął koncertowo wybory to jeden z ciekawszych pomysłów w dziedzinie marketingu politycznego. Ale to technikalia. Wracając do problemu Platformy: tam jest mocne napięcie między obozem postępu, który by chciał nieustannie oświecać lud i "ratować Anielkę", a tymi wszystkimi normalsami, czyli umiarkowanymi konserwatystami, którzy reprezentują "średnią krajową" poglądów i pod tym względem wcale nie tak daleko im do PiS-u, tylko po prostu są zrażeni przez frustratów. PiS ich straszliwie denerwuje, ale nie dlatego, że mają coś przeciw promocji patriotyzmu i wartości rodzinnych, tylko przeraża ich to, jak się PiS za to zabiera.
Taka Unia Demokratyczna.
Tak było kiedyś, teraz jest wersja bardziej ostra: trzeba naszym przeciwnikom wybić z głowy ich durne poglądy. I tu można masę cytatów wstawić - nie tyle z polityków, oni tego nie muszą mówić, robi to za nich ochoczo zaplecze publicystyczne. I tak jak Kaczyńskiego blokuje kaczyzm, więc nie przeciągnie tak do końca tej liny na swoją stronę, tak tych blokuje nurt tożsamościowy, który ma poczucie, że jest lepszą częścią społeczeństwa i nie waha się tego okazywać. Główną cechą tych elit "ratujących Anielkę" jest przekonanie, że wybory są okazją do akcji ewangelizacyjnej. To znaczy, że to najlepszy moment, żeby wreszcie przekonać do jedynie słusznych poglądów. Racjonalni politycy w kampanii raczej pytają ludzi: "Co was boli?", "Czego byście chcieli?", a tamci nieustannie mówią ludziom o tym, co ich samych boli. Plus oczywiście - to już jest kwestia techniczna - przekonywanie ludzi bez okazywania im szacunku raczej nie rokuje. Dewiza państwa Luksemburg brzmi: "Mamy prawo zostać tym, kim jesteśmy".
Większość ludzi ma! Nie odczuwają potrzeby dramatycznej zmiany tożsamości. Oczywiście dopóki nie jest im bardzo źle. Więc narracja ewangelizacyjna pod tytułem "jesteście zagubieni, a ja do was przychodzę z dobrą nowiną" tylko ich drażni. Jak Polska była pod zaborami - co powodowało w życiu ludzi mnóstwo problemów ekonomicznych i godnościowych, bo jak się było tym pogardzanym "Kaczmarkiem" czy "Polaczkiem", to oczywiście ciężko się żyło - no to wtedy postawa ewangelizacyjna elit mogła działać. "Poprowadzimy was w dobrą stronę". To właśnie wtedy przyjęła się ta postawa wśród oświeconej szlachty i potem to przeszło na inteligencję. Przekonanie, że obowiązkiem elit jest stała naprawa i uświadamianie ludu. Tyle że w życiu społecznym występuje taki paradoks, że im lepiej ludzie sobie radzą, im bardziej są zadowoleni, tym mniej mają powodów, żeby zmieniać to, kim są.
"Musicie sobie uświadomić swoją marną kondycję" - mówi ludziom nurt ewangelizacyjny. I ten nurt pod kontrolą trzymał Donald Tusk, bo on rozumiał, że to osłabia partię. Teraz nikt ich już nie hamuje, bo ludzie, którzy najmocniej wspierają Platformę, liczą właśnie na to, że lud dostosuje się do ich wyobrażeń, nie zaś oni wyjdą mu naprzeciw. Te wszystkie bańki informacyjne na twitterze, media, publicyści - oni tego chcą. Potrzebują tożsamościowego podziału, ewangelizacji, bo wyrośli w inteligenckiej chłopofobii, wieśniak to była najcięższa obelga na podwórku. Ignorują przy tym podstawowe fakty. Większość wyborców Trzaskowskiego nie ma wyższych studiów. Ale co z tego? I tak będą wypisywać, że "ludzie bez matury wybrali Dudę".
Jeden z. Kolejny to napięcie między politycznymi pragmatykami, którzy politykę traktują bardziej chłodno, a tymi, którzy wciąż czekają na idealną partię, którą mogliby wreszcie bezwarunkowo pokochać. W której nie będzie miejsca dla tych ciemniaków i katoli, żeby nie trzeba było wybierać mniejszego zła. Głos tego nurtu chyba najlepiej wyraził Leszek Jażdżewski w swoim słynnym przemówieniu, którym ukradł show Tuskowi na Uniwersytecie Warszawskim rok temu. Nie pamiętam, jak to dokładnie szło, ale mniej więcej tak: po trupie kaczystowskiego reżimu prowadzi droga do prawdziwej modernizacji Polski. Tym ludziom się marzy, żeby ta Platforma stała się wreszcie taka niesamowicie postępowa i zaczęła ignorować to konserwatywne społeczeństwo. A za tym marzeniem stoi wyidealizowany i nieprawdziwy obraz Zachodu. "Żeby wreszcie było u nas normalnie". Ale co to znaczy? Czy żeby biskupi zasiadali w izbie wyższej, jak w Wielkiej Brytanii? A może żeby proboszczowie byli urzędnikami państwowymi, jak w Szwecji i Danii? Wątpię, czy oni tak to rozumieją. Ale generalnie chodzi o tęsknotę za taką idealną sytuacją, że partia ma w stu procentach odzwierciedlać moje poglądy i wtedy wreszcie miło będzie na nią głosować. Natomiast po stronie pisowskiej widać znacznie mniej takich potrzeb. Choć partia robi błąd za błędem, ci najbardziej ideowo zaangażowani wybierają ją z dobrodziejstwem inwentarza i nie wybrzydzają.
Siłą PiS-u jest to, że dostali władzę akurat wtedy, kiedy państwo zaczęło mieć zasoby na transfery socjalne. Oraz to, że obóz przeciwny nieustannie uwiarygadnia PiS w oczach ludu.
Jarosław Kaczyński jest aroganckim warszawskim prawnikiem. Czyli raczej nie pasuje na bohatera marzeń ludowych, prawda? Tak samo Trump, który jest nowojorskim aroganckim miliarderem, co raczej nie powinno łapać za serce mieszkańca Kansas. Ale ponieważ cała reszta aroganckich nowojorskich miliarderów uważa Trumpa za najgorszego wroga, no to ludowi to wystarczy. I u nas podobnie. Zresztą dokładnie tak samo było z SLD w latach 90-tych, kiedy solidarnościowe elity, które właśnie zrobiły transformację, zaczęły wyć z przerażenia, że "komuna wróci", jakaś gazeta drukowała nawet kartki na mięso w ramach przestrogi. Ta panika solidarnościowych elit oczywiście uwiarygodniła Kwaśniewskiego z Millerem w oczach ludu, który odczuwał wtedy wykluczenie, i dała im wyborcze zwycięstwo. Trzeba wzbudzić niechęć reszty patrycjatu, żeby ci patrycjusze, którzy chcą grać rzeczników ludu, zostali przez lud uznani za swoich.
Tak się to teraz ułożyło. Ale też mało brakowało, żeby Trzaskowski wygrał. Komorowski przecież kiedyś jednak wygrał wybory. Więc to nie jest tak, że ten lud stoi murem za kimś, lud się odwraca, jest kapryśny. Część oczywiście da się pokroić za PiS, oni są najgłośniejsi, ale to tak naprawdę małe grupy.
Nadgorliwa ewangelizacja to składnik łatwy do wykorzystywania przez przeciwników. Tak zresztą było ze sprawami LGBT w kampanii. Dlaczego nikt nie wałkował tematu aborcji? Dlaczego nikt nie pytał Dudy przy każdej okazji, co on sądzi o zaostrzeniu prawa aborcyjnego? Co by wtedy odpowiedział? Byłby w kropce. Tyle że w zestawie ewangelizacyjnym sprawy aborcji zostały zastąpione przez sprawy LGBT, które są jak zwykle ogłaszane z pozycji moralnej wyższości, więc PiS to oczywiście wykorzystał jako element totemiczny. To chyba ostatni wspólny totem nie tylko konserwatystów, lecz i obozu postępu. W tym drugim obozie każdy kto ma inne zdanie w tej sprawie, bardziej zniuansowane, jest od razu homofobem, w zasadzie nie ma innego określenia na kogoś, kto nie uważa, że sprawa jest oczywista łącznie z adopcją dzieci.
Tak. "My jesteśmy lepsi od was, bo inaczej niż wy nie uważamy innych za gorszych" - tak mniej więcej brzmi zdanie, które wyraża stanowisko każdej ze stron z osobna. Jedna strona uważa, że ci na dole są straszni, nietolerancyjni, a przecież my się definiujemy jako ci, którzy błyszczą tolerancją i potrafią na innych spojrzeć ze zrozumieniem. Druga strona identycznie: my jesteśmy tym szczerym ludem, bo nie wywyższamy się tak jak wy nad innych, a źli są ci wszyscy z elity i dużych miast, bo pogardzają całą resztą.
Ona się kręci wokół sporu "wyższe-niższe", co jest rozumiane jako "lepsze-gorsze". Z braku innego opisu, który mogłyby zrozumieć i zaakceptować obie strony.
Nie wiem.
Jeśli ktoś dziś powie, że "mężczyźni są lepsi od kobiet", to wylatuje ze stanowiska kierowniczego, jest zhańbiony. Ale jeśli powie, że "kobiety są lepsze od mężczyzn", to przedstawia oczywistą prawdę i może liczyć na aplauz. Kampania reklamowa "Dziewczyny robią to lepiej" jest ok, ale gdyby hasło brzmiało "Faceci robią to lepiej" - byłby skandal. Angela Merkel spotyka się z Theresą May i mówi "pogadałyśmy sobie jak kobieta z kobietą" - i wszystkie media piszą, jakie to piękne, a jak się Trump spotka z Borisem Johnsonem i potem powie, że odbyli "prawdziwą męską rozmowę" - to jest strasznie be.
To nie jest według mnie dobry stan docelowy, ale wahadło zostało wychylone w drugą stronę po dekadach seksistowskich uprzedzeń i klepania po tyłku. Może tak na razie musi być - całkiem znośna pokuta. I być może takie samo embargo jest potrzebne wobec ludu. Żeby przynajmniej klasa polityczna sobie je nałożyła. I dziennikarze. "O ludzie mówimy tylko dobrze". Koniec kropka. Nie rozczulamy się nad tym, że PO jest popierana przez młodych wykształconych z wielkich miast. To margines jej elektoratu, nawet jeśli obejmuje akurat dziennikarzy. Zapis cenzorski w warszawskich mediach na słowa "prowincja" i "peryferia". NIE MA TAKICH SŁÓW. One mniej więcej tyle znaczą, co napisanie "czarnuch" i "pedzio". Wylatuje się z roboty za napisanie "czarnuch", a za napisanie "prowincja wygrała polskie wybory" koledzy dziennikarze kiwają głową: cóż za przenikliwość! A może trzeba za to wywalać z roboty.
I dlatego uważam, że trzeba rozciągnąć poprawność polityczną na lud. Zwłaszcza jak się chce kogoś ewangelizować, to mówienie mu: hej, ciemniaku, skup się, wybiję ci z głowy twoje durne poglądy - to nie jest żadna strategia.
Nie jedyny. Ale w tej chwili to się najbardziej rzuca w oczy. Do tej pory patrycjat głosował częściej niż lud, bardziej licznie uczestniczył w wyborach i dlatego więcej ważył jego głos. Teraz dotarło do świadomości wielu ludzi, że wybory wygrywa się w Końskich. Czy do mieszkańców Warszawy to dotarło, to mam wątpliwości, ale mieszkańcy Końskich na pewno w to uwierzyli. Oni dlatego poszli dużo tłumniej do ostatnich wyborów, bo już wiedzą, że ich głos może zdecydować. Tym bardziej trzeba się zastanowić, jak uczynić z nich podmiot, a nie przedmiot rozgrywek.
***
Jarosław Flis (1967) jest socjologiem od lat związanym z Uniwersytetem Jagiellońskim. Specjalizuje się w socjologii polityki oraz problemach zarządzania instytucjami publicznymi. Pracował w takich instytucjach - od urzędu gminy do kancelarii premiera. Obecnie stały komentator "Tygodnika Powszechnego".