To, co się dzieje obecnie ze szwedzkim kontraktem gdyńskiej stoczni Nauta, jest kolejnym smutnym przykładem na fiasko szumnie zapowiadanego renesansu polskiego przemysłu stoczniowego pod skrzydłami państwa. Zakład od kilku miesięcy znajduje się w stanie restrukturyzacji i za pośrednictwem sądu stara się ułożyć z licznymi wierzycielami, aby nie upaść.
Kilka miesięcy temu pisaliśmy o równie niewesołej sytuacji położonej nieopodal Stoczni Wojennej, która teoretycznie powinna budować i remontować okręty Marynarki Wojennej. Ponieważ ta jest w stanie zawału, to stocznia również walczy o życie.
Wszystko miało wyglądać inaczej. W 2017 roku kontrakt na budowę szwedzkiego okrętu podpisywano w atmosferze wielkiego optymizmu. Koncern Saab zlecił Polakom zbudowanie kadłuba i wykończenie go w takim stopniu, aby mógł o własnych siłach popłynąć do Szwecji, gdzie zostałoby na nim zamontowany specjalistyczny sprzęt wojskowy. Wartość kontraktu to 315 milionów złotych. - Dla Stoczni Remontowej Nauta udział w tym przedsięwzięciu będzie szansą na dalszy, dynamiczny rozwój i możliwość zwiększenia portfela zamówień na statki, nie tylko na arenie krajowej. Posiadamy wykwalifikowaną kadrę, mamy odpowiednią infrastrukturę i wieloletnie doświadczenie - mówił przy okazji podpisania kontraktu Sławomir Latos, ówczesny prezes stoczni.
W rzeczywistości już wtedy sytuacja w Naucie nie była dobra. Od 2014 roku, kiedy została włączona w skład Polskiej Grupy Zbrojeniowej, trwała w niej karuzela kadrowa. Dzisiaj urzęduje już piąty prezes, Adam Portykus. Od 2016 stocznia regularnie notuje straty. Już wówczas miała pierwsze problemy z płynnością finansową, ale próbowano uciekać do przodu, przyjmując dużo zleceń. Niewiele to pomogło, bo w 2018 roku stocznia ponownie ma problemy z płaceniem swoim podwykonawcom. W tym samym czasie zaczyna się właściwa budowa szwedzkiego okrętu. W 2019 roku sytuacja jest już bardzo zła. Sprawa trafiła nawet na sejmową komisję ds. gospodarki morskiej, ale nic z tego nie wynika.
- Na tym etapie powinni ogłosić upadłość. Za resztki kapitału udałoby się spłacić wierzycieli, a więc upadek stoczni nie oznaczałby upadku wielu firm podwykonawczych. Decyzja o dalszym generowaniu długów, to było moim zdaniem przestępstwo - twierdzi w rozmowie z Gazeta.pl anonimowy pracownik jednego z podwykonawców stoczni Nauta.
Niezależnie od tego, kadłub przyszłego szwedzkiego krętu jest uroczyście wodowany w kwietniu 2019 roku. - Jest to moment szczególny. Jest to dzień wieńczący ważny etap budowy jednostki i pokazujący sens w podejmowanych działaniach stoczni. Okręt ten jest wizytówką wysokiej jakości i możliwości stoczni oraz naszych kooperantów - mówi wówczas prezes Portykus. W prasie branżowej pojawiały się zapewnienia, że prace idą zgodnie z planem. Jednak tak naprawdę stocznia chwieje się wówczas na nogach. Przysłowiowym rzutem na taśmę zostaje podjęta próba ukończenia prac na szwedzkim okręcie, żeby uniknąć międzynarodowego blamażu i mieć z niego przychód. Kontraktowane są liczne firmy zewnętrzne, które mają szybko wyposażyć kadłub, tak aby mógł popłynąć do Szwecji.
- Szybko zaczęły się problemy. Brak płatności za faktury, opóźnienia w dostarczaniu dokumentacji. Już na przełomie lat 2019 i 2020 wiele firm zaczyna wstrzymywać prace lub dostawy, bo nie dostawały płatności - mówi Gazeta.pl były pracownik jednego z podwykonawców. Dodatkowo na początku roku zmienia się kierownik projektu budowy okrętu dla Szwedów. Poprzedni rezygnuje, powołując się na powody osobiste. Jak twierdzi nasz rozmówca, nowy kierownik rozpoczął swoje urzędowanie od "radykalnego nacisku" na podwykonawców, aby kontynuowali pracę i jeszcze przyśpieszyli. - Deklarował, że wszyscy dostaną pieniądze. Tylko już wtedy stocznia szykowała wniosek o ogłoszenie postępowania restrukturyzacyjnego - dodaje były podwykonawca.
15 kwietnia sąd formalnie wszczyna postępowanie restrukturyzacyjne. Oznacza to ochronę przed podwykonawcami i dostawcami, którzy próbują uzyskać należne im pieniądze. Jest ewidentne, że stocznia nie ma jak płacić. - Większość firm zeszła z budowy szwedzkiego okrętu w kwietniu i maju. W czerwcu po pokładach kręcili się tylko nieliczni pracownicy stoczni - mówi były podwykonawca. Prace stanęły. Dotrzymanie terminu przekazania okrętu Szwedom w 2020 roku stało się nierealne.
W odpowiedzi na nasze pytania o to co dalej, stocznia poinformowała, że są prowadzone rozmowy z firmą Saab "na temat harmonogramu i warunków handlowych dotyczących dalszej realizacji tego projektu." Szczegóły mają być natomiast tajemnicą obu firm.
Według plotek z branży, Saab ma rozważać przeniesienie budowy do innej stoczni, na przykład Remontowej w Gdańsku. Oficjalnie firma odmawia jednak komentarza.
Szczegóły realizowanego projektu są omawiane tylko pomiędzy zaangażowanymi stronami. Saab nigdy nie komentuje w mediach rozmów między Saabem a swoimi podwykonawcami.
Nie można się temu dziwić, ponieważ Saab jest w trudnej sytuacji. Szwedzi od lat walczą o kontrakty na uzbrojenie dla polskiego wojska. Chodzi zwłaszcza o ten na budowę nowych okrętów podwodnych Orka. Starają się pomóc swoim szansom, poprawiając swoje notowania w polskich władzach. Zlecenie dla stoczni Nauta miało między innymi to na celu. Pomimo obecnych problemów nie będą więc skłonni do zrobienia czegokolwiek, co by zaszkodziło ich notowaniom w Warszawie. Zwłaszcza, że na ostatniej prostej mają być negocjacje zakupu przez Polskę dwóch używanych szwedzkich okrętów podwodnych, co oznacza istotną pracę i zysk dla Saaba.
- Nawet jeśli zmienią stocznie, to samo przejęcie kadłuba i jego szczegółowa inwentaryzacja, a potem zakontraktowanie wykonawców, zakup materiałów i dokończenie budowy, to jak nic dobrze ponad rok. Moim zdaniem, w takim wypadku finału można by się spodziewać gdzieś w 2022 roku - uważa nasz anonimowy rozmówca.
Jest przy tym jak najbardziej możliwe, że stocznia jeszcze nie upadnie. Na powierzchni utrzyma się kosztem swoich wierzycieli. 10 lipca zaprezentowano im propozycję ugody. Nie została jeszcze zawarta. Stocznia chce redukcji swoich długów o 65 procent i możliwości rozłożenia spłaty pozostałych 35 procent na przestrzeni 15 lat.
- Z naszego punktu widzenia to zwykła kradzież. Kupiono od nas towary i usługi, zapewniając, że będą pieniądze. Teraz oczekuje się od nas, że zamiast należnych nam kilku milionów złotych, przystaniemy na otrzymywanie kilkunastu tysięcy złotych miesięcznie. Przecież biorąc pod uwagę inflację na przestrzeni 15 lat, to są śmieszne kwoty. To oznacza upadłość szeregu mniejszych firm, które w ciągu ostatnich dwóch dekad wyrosły wokół stoczni - denerwuje się nasz rozmówca.
Jego zdaniem mniejsze firmy mają jednak nikłą szansę uniknięcia tego losu. - Głównymi wierzycielami stoczni są duże firmy państwowe. Na przykład Stocznia Wojenna, która też należy do PGZ. Wystarczy, że one zgodzą się na układ i mniejsze firmy nie mają nic do gadania. No a przecież jak państwo mogłoby przyłożyć rękę do upadku państwowej stoczni - stwierdza.
Prawdopodobieństwo takiego scenariusza wskazuje choćby niedawny wywiad z prezesem Polskiej Grupy Zbrojeniowej, Andrzejem Kensbokiem w "Gazecie Prawnej". Przyznaje w nim, że sytuacja Nauty jest zła i "z powodów historycznych nie ma pieniędzy". - Stocznia powoli zacznie odbudowywać swoje kapitały i musi się częściowo uwolnić od zadłużenia, między innymi w PGZ - mówił. Zapewniał przy tym, że Nauta ma dużo zleceń i po tym zabiegu będzie prosperować. Takie same zapewnienia padają już od wielu lat.