W piątek 30 października Ministerstwo Zdrowia wprowadziło rozporządzenie zmieniające rozporządzenie w sprawie specjalizacji lekarzy i lekarzy dentystów. W efekcie, lekarze rozpoczynający specjalizację mogą zostać skierowani w czasie epidemii na odbywanie szkolenia w dowolnym miejscu z brakami kadrowymi. Decyzję podejmuje wojewoda, a pod uwagę nie bierze się preferencji poszczególnych lekarzy, ani wyników postępowania kwalifikacyjnego. Środowisko jest oburzone i przerażone, bo choć w teorii można zmienić szpital, to w praktyce jest to bardzo trudne, a w zasadzie prawie niemożliwe, mówi dr Łukasz (nazwisko do wiadomosci redkacji). W konsekwencji dla lekarzy oznacza to konieczność odbywania szkolenia specjalizacyjnego przez 4-6 lat w szpitalu, na który się nie zdecydowali. Nowe rozporządzenie może poskutkować falą rezygnacji ze szkoleń specjalizacyjnych. Zmianie tej sprzeciwiły się już m.in. Okręgowe Izby Lekarskie w Łodzi oraz w Warszawie.
O specjalizacji, procesie szkolenia oraz konsekwencjach nowego rozporządzenia, porozmawialiśmy z lekarzem, który planował specjalizować się w Polsce. Dr Michał (imie zmienione na potrzeby artykułu) prosił jednak o anonimowość, m.in. ze względu na potencjalne problemy w późniejszym procesie specjalizacyjnym.
Dr Michał: Tak, a zdecyduje o tym wojewoda. Niestety to nastąpiło na koniec procesu rekrutacyjnego. Jak się okazało, ja rekrutowałem się w innym postępowaniu, niż to, w którym finalnie brałem udział, bo zmieniono jego zasady. To stało się bez uprzedzenia, na koniec rekrutacji.
W trakcie składania podań można zaznaczyć kilka preferowanych jednostek, do których chce się dostać. Do nich dostają się osoby z najwyższym wynikiem i każda kolejna jest do nich dokładana, aż do zajęcia wszystkich miejsc. Zazwyczaj to są jedno-dwa miejsca, zależy od specjalizacji. Jeśli komuś nie udało się dostać do szpitala ze swojej listy priorytetowej, to proponowane jest mu miejsce w innej jednostce, gdzie są wolne miejsca. Z październikiem kończy się rekrutacja i w listopadzie rozsyłane są skierowania oraz zostają do załatwienia tylko formalności. Czyli właśnie teraz powinny być wysyłane dokumenty umożliwiające podpisane umowy ze szpitalem. Tylko, że to wszystko zostało wyrzucone do kosza.
Zgadza się. Rozpisali ten sam proces kwalifikacyjny od nowa, ale z tą nową zasadą i udają, że to ta sama rekrutacja. Zmiana polega na tym, że listy priorytetowe, to ile mamy punktów z Lekarskiego Egzaminu Końcowego (LEK), zupełnie traci znaczenie. Liczy się tylko to, że wojewoda wskaże palcem, że lekarz na specjalizację ma iść tu czy tam, bo jakiś szpital zgłosił zapotrzebowanie kadrowe. Po pierwsze, cały ten wysiłek, który włożyliśmy w naukę na LEK, to, że ktoś ma 90 proc. i złożył wniosek do jednostki, w której chciałby się szkolić i dostałby się do niej bez problemu, to wszystko nagle nie ma znaczenia.
Druga sprawa jest taka, że gdy wojewoda oddelegowywał pracownika do walki z epidemią w ramach ustawy o walce z epidemią i chorobach zakaźnych, to mógł to zrobić na okres 1-3 miesięcy. Dodatkowo musiał takiej osobie wypłacić 200 proc. pensji przewidzianej na danym stanowisku lub nie mniej niż zarabiał. Co nie oznacza 200 proc. dotychczasowej pensji pracownika, ale tyle, ile zarabia się w normalnej sytuacji na stanowisku, do którego zostaliśmy oddelegowani. Teraz, jako że skierują nas niby nieprzymusowo, a tak naprawdę przymusowo, to nie będą musieli płacić tym osobom dodatkowych pieniędzy za przymusowe skierowanie. To nie jest oddelegowanie do pracy przymusowej, tylko skierowanie na odbywanie specjalizacji według woli wojewody. W ten sposób minister zdrowia uznał, że będzie oszczędzał pieniądze, bo nie będzie trzeba płacić odszkodowania za zmuszenie kogoś do pracy w miejscu, w którym tego nie planował.
Kolejny problem jest taki, że zmiana ta stwarza duże pole do nadużyć. Wcześniej MZ próbowało przepchnąć list intencyjny, czyli dodatkowe punkty dla osoby, która chciałaby wykonywać specjalizację w danym miejscu. Dostaje się go od dyrektora jednostki czy ordynatora oddziału. To prosta droga do nepotyzmu dla osób, które mają jakieś umocowania towarzyskie czy jakieś inne. To, co jest teraz, czyli kierowanie przez wojewodę, daje totalną dowolność. Można osobę z samego dołu tabeli przenieść na górę. Wystarczy wskazać, że ten szpital preferencyjny dla osób z najlepszymi wynikami ma niedobory kadrowe. A każdy szpital w Polsce ma deficyt pracowników.To jest więc totalna dowolność, można każdego ulokować w dowolnym szpitalu, według własnego widzimisię, bez żadnego klucza. To zabija rzetelną konkurencję, zasady fair-play, wszystko się nam rozpada. Jedyne co jest, to feudalna, nieograniczona władza wojewody.
Ludzie dopiero się orientują w nowej sytuacji. Ja sam przeczytałem to o 23:30 w niedzielę i byłem wstrząśnięty, całą noc nie spałem. Wiele osób nawet o tym nie wie, nie oszukujmy się, że to było gdzieś ogłaszane. Te rozporządzenia wchodzą po prostu z automatu, po podpisaniu przez ministra zdrowia. Rząd nie musi nad tym debatować, Sejm się nad tym nie pochyla. To po prostu decyzja urzędnicza w formie rozporządzenia. Wśród tych przeszło czterech tysięcy lekarzy wybierających się na specjalizację, widzę wielki szok, olbrzymie wzburzenie i przerażenie. Była ankieta na grupie młodych lekarzy (właśnie - młodych lekarzy, to też jest dość dyskredytujące sformułowanie, bo odpowiedzialność jest taka sama), tam jest nas kilka tysięcy i spośród tysiąca osób, które wzięły udział w ankiecie, może z pięć osób zaznaczyło, że byłoby skłonne przystać na skierowanie ich gdzie indziej. Tak naprawdę pozbawiono nas podmiotowości, zostaliśmy uprzedmiotowieni i to jest żenujące.
Dodam, że sytuacja niedoborów kadrowych była znana od wielu, wielu lat. To kierowanie do oddziałów nie musi być związane z COVID-em. Jeśli jakiś szpital był źle zarządzany, nikt tam nie chciał pracować, dyrektor nie był w stanie nikogo przyciągnąć, gdyż postanowił, że nie da większego wynagrodzenia, czy będzie oszczędzał i zamęczał kadrę, która już tam jest... to teraz wymyślili wytrych, że będą przymusowo zmuszali lekarzy do pracy w takich miejscach. I to wcale nie jest klarowne, że wiąże się to z COVID-em, bo wtedy byłoby na miesiąc, czy trzy, a tu jest na pięć lat. Czyli to zalepianie dziury, która była od zawsze, bo polski system ochrony zdrowia jest w totalnym niedowładzie. A tutaj postanowili w ten sposób cwanie 4 tys. lekarzy zaangażować do pracy w miejscach, które są ziemią niczyją i nikt tam nie chce pójść.
Oczywiście, że tak. To jest skierowanie na odbycie specjalizacji, nie na okres pandemii. To, że się zaczyna teraz, to oni po prostu zrobili sobie wytrych, że w ramach pandemii kierują lekarzy do miejsc specjalnego zapotrzebowania, ale też do odbycia tam specjalizacji. I nie wiadomo, jak długo takie przekierowanie może potrwać. Rozporządzenie nie zawiera żadnego ograniczenia czasowego.
W zależności od specjalności szkolenie trwa 4-6 lat, np. medycyna rodzinna to cztery lata, interna i pediatra pięć, a kardiochirurgia sześć lat. W tym czasie normalnie pracuje się na oddziale danej specjalności, prowadzi się pacjentów z danej dziedziny. W trakcie można skonsultować się z lekarzem kierownikiem specjalizacji, ale z zasady każdy pracuje samodzielnie, odpowiedzialność karna jest taka sama dla każdego i każdy może trafić do więzienia, jeśli coś zepsuje. Więc różnicy prawie nie ma, z tym że rezydent dostaje pensję ryczałtową z MZ [ok. 5 tys. zł brutto - dop. red.], a lekarz specjalista taką, jaką sobie wynegocjuje.
Nie, wykładów już żadnych nie ma. To po prostu 4-6 lat praktyki. Na sam koniec jest państwowy egzamin specjalizacyjny.
Do niedawna nie było takiej możliwości. W tym roku się to zmieniło. Obecnie wróciła możliwość zmiany specjalizacji i można to zrobić, jeśli ktoś nie czuję się dobrze w swoje dziedzinie. Ponadto wcześniej jeśli lekarz nie dostał się na specjalizację, to tracił ją bezpowrotnie, nie mógł nic zmienić.
Specjalizacji można nie podjąć więcej niż raz, bodaj maksymalnie trzy razy. Na pewno raz bez konsekwencji można zrezygnować ze specjalizacji i zacząć kolejną. To nie jest taśmowo, że co roku można wybrać inną dziedzinę, ale raz można to zrobić. Nie trzeba wtedy przechodzić na tryb pozarezydencki, co wiąże się z ogromnymi trudnościami. Dotychczas tak było, ale na szczęście to się zmieniło.
Tak, za zgodą konsultanta krajowego jest to możliwe. Tyle że muszą być miejsca w innych szpitalach. To nie jest tak, że mówię, że pracuję na szpitalu przy ulicy x, ale chcę pracować na ulicy y i już. Po pierwsze w tym drugim szpitalu musi być miejsce szkoleniowe, a oprócz pozwolenia konsultanta na taką zmianę muszą zgodzić się dyrektorzy obu szpitali.
Z tym jest bardzo ciężko. To nie jest tak, że my sobie zmienimy to ot tak. Te miejsca się po prostu zamykają. Na jednym oddziale powiedzmy jest 10 miejsc, w jednej rekrutacji dostanie się tam pięć osób, w kolejnej też pięć i koniec. Do momentu, aż przez pięć lat ktoś nie skończy szkolenia, to nie ma miejsc. W ciągu roku na oddziale zwalnia się realnie jedno, może dwa miejsca. Jeśli kogoś wyślą gdzie indziej to zapadło, przepadło, już nie pójdzie do szpitala, który sam wybrał. Drogi powrotu tak naprawdę nie ma, to jest mrzonka, kit dla naiwnych, którzy wierzą, że gdzieś wrócą. Potem będzie tylko smutny tekst "byśmy chcieli, ale nie ma jak, przepraszamy".
Jeśli będzie taka możliwość i wolne miejsce, a nie ma takiej gwarancji. To jest wszystko słowne, to tylko "będzie możliwość", czyli nie, że uda się na pewno wrócić. Możliwość to jest względne pojęcie.
Ministerstwo Zdrowia wcześniej podaje liczbę dostępnych miejsc rezydenckich. To są miejsca, które umożliwiają specjalizację w trybie rezydentury i za które płaci MZ, nie szpital. Jest też tryb pozarezydencki, gdzie rezydentowi płaci szpital. Czasami konsultanci wojewódzcy zgłaszają, że jest jakieś większe zapotrzebowanie na daną specjalizację w jakimś województwie. Jeśli MZ nie zgodzi się opłacać większej liczby miejsc rezydenckich, to szpital, który potrzebuje lekarza specjalizującego się w danej dziedzinie, może zapłacić sam. Do niedawna jeszcze był wolontariat, ale to już skasowano. Czyli tryb rezydencki jest opłacany przez MZ, pozarezydencki przez szpital.
I wydaje mi się właśnie, że ten powrót do preferowanego szpitala jest dla osób robiących specjalizację w trybie pozarezydenckim. Ale szpital może nam powiedzieć, że nas nie przyjmie na taki tryb, nawet jak się tam dostaniemy, znowu nie ma żadnej gwarancji. Czasami jest tak, że jest miejsce ustalone, dyrektor wie, że przyjdzie taka osoba i że jest w puli taka suma, że będzie można wypłacać mu pensję. I na taki tryb pozarezydencki będzie można wrócić. W rezydenckim jest inaczej, bo dla szpitala lekarz rezydent jest idealnym pracownikiem, bo jest darmowy, opłaca go MZ. Naprawdę więc wątpię, żeby jakikolwiek szpital miał problem z zapełnieniem miejsc rezydenckich, co pozwoliłoby na łatwą zmianę miejsca szkolenia specjalizacyjnego. My potem zostaniemy np.w mieście x następne kilka lat, bo tam nikt nie będzie chciał iść. Będziemy bawić się w zgody, tylko jaki dyrektor czy konsultant zgodzi się na zmianę, gdy wszędzie są niedobory kadrowe?
Nie, można to zrobić tylko w trybie pozarezydenckim [w ramach szkolenia specjalizacyjnego trzeba zaliczyć np. określoną liczbę kiluset czy kilku tysięcy zabiegów, które trzeba wykonać w jednostce akredytowanej przez państwo - red.]. A tryb ten jest bardzo toksyczny, w polskiej rzeczywistości jest bardzo obciążający psychicznie. Dostaje się najniższą krajową, bo szpital nie zapłaci więcej, chyba że na jakiejś prowincji. Po drugie w momencie jakiegoś sprzeciwu, gdy ktoś mówi, że nie będzie dyżurował więcej niż 72 godziny w miesiącu, czyli nie podpisze tak zwanego opt-outu, można z nim w każdym momencie zerwać umowę. I wtedy człowiek kończy specjalizację, jest w miejscu zerowym, ma przerwane szkolenie, nie wiadomo, gdzie zacząć, kto go weźmie, taka osoba jest na ziemi niczyjej. Tryb pozarezydencki jest w polskiej rzeczywistości nierealny, to jest tak naprawdę może nie niewolnictwo, ale wielki kaganiec. Nie można w ogóle sprzeciwić się zarządzającym, gdyż jakakolwiek decyzja odmowna prowadzi do zerwania umowy i taki lekarz traci w praktyce możliwość kontynuowania kształcenia. Ja znam taki przypadek z ortopedii, gdzie jedna osoba nie zgodziła się na więcej dyżurów, bo i tak już miała 300 godzin w miesiącu. Rozwiązano z nim umowę na czwartym roku specjalizacji i tak się buja, nie mogąc jej skończyć.
W tym roku problem jest taki, że początkowo ostatnia rekrutacja odbywała się na starych zasadach, czyli jeszcze przed erą Lekarskiego Egzaminu Końcowego z bazy. Wcześniej LEK był egzaminem, na który ktoś uczył się, przychodził go napisać i nie znał treści pytań. Obecnie kolejne LEK-i będą w 70 proc. składały się z bazy 1200 pytań. Trudno więc osobie, która nie znała żadnego pytania przed egzaminem, konkurować z osobami, które znają 70 proc. LEK-u już na starcie. Teoretycznie więc tak, można się wstrzymać, ale nie wiadomo, jak długo będzie trwała pandemia. Po drugie, jak się teraz wstrzyma ileś osób, to o tyle ich będzie więcej w następnej rekrutacji, a liczba miejsc się nie zwiększy. Po trzecie, co te osoby mają robić przez pół roku? Na szczęście można więcej niż raz nie podejmować specjalizacji bez konsekwencji, w przeciwieństwie do rezygnacji ze szkolenia.
Nie. Próbowałem się komunikować z nimi, ale jedyne co, to mój post został udostępniony na ich grupie. Ale odezwu z ich strony nie ma.
Więcej nas wyjedzie, bo już jest niedowład, to już nie działa. Ja pracuję teraz w POZ, bo przez rok nie podjąłem specjalizacji. To, co się dzieje, to jest dramat, nic nie działa, jest totalny upadek. Na studiach byłem pewien, że wyjadę do Niemiec. Byłem tam wiele razy na praktykach, miałem umówione miejsce w niemieckim mieście, ale uznałem, że zobaczę, jak się pracuje w Polsce przez ten rok. Pracowałem od listopada ubiegłego roku w przychodni jako lekarz podstawowej opieki zdrowotnej i obecnie to, co się dzieje, to, w jak wielkim rozkładzie jest polska ochrona zdrowia i to, co teraz nam robią, czyli traktują nas jak niewolników bez prawa do stanowienia o samych sobie... Jeśli ja dostanę skierowane do przymusowego odbywania specjalizacji, pierwsze co robię, to zrezygnuję z odbywania specjalizacji i po prostu wyjeżdżam.
Ja już zacząłem myśleć, żeby zostać w Polsce. Dlatego się rekrutowałem na specjalizację. Uznałem, ze tu mam znajomych, rodzinę, dziewczynę. To nie jest takie łatwe się od tego odciąć. Aczkolwiek czy ja będę w w mieście x, czy w Hanowerze, to dla mnie żadna różnica, bo nie mając samochodu do Warszawy dotrę szybciej samolotem z Niemiec, niż do x.
***
O komentarz sprawy poprosiliśmy także Ministerstwo Zdrowia. Stanowisko resortu opublikujemy, gdy odniesie się do sprawy.