Sytuacja w szpitalach z powodu epidemii koronawirusa jest coraz trudniejsza. Wtorek 23 marca był drugim dniem z rzędu, w którym przybyło ponad 1000 hospitalizowanych chorych na COVID-19 - dokładnie aż 1438, tylko w ciągu jednej doby. To oznacza, że za chwilę może nas czekać ponowny twardy lockdown - czyli wprowadzane przez rząd ograniczenia bardziej restrykcyjne niż zamknięcie części sklepów w galeriach handlowych, obiektów sportowych czy kulturalnych (chociaż oczywiście w działające w tych branżach biznesy i ich pracowników także taki "lekki" lockdown uderza mocno).
W czasie pierwszego zatrzymania kraju, w kwietniu ubiegłego roku, pojawiały się sugestie, że zamknięcie w domach może sprawić, że Polacy chętniej zdecydują się na potomstwo. Wiemy już, jak to wyglądało dziewięć miesięcy później. Główny Urząd Statystyczny opublikował cykliczny raport, w którym znajdują się dane demograficzne. Wynika z nich, że w styczniu urodziło się 25 tysięcy dzieci. Dużo? Pół roku wcześniej mieliśmy, zgodnie z danymi GUS, ponad 30 tys. urodzeń. Rok wcześniej - 33,2 tys. Rok do roku zanotowaliśmy więc spadek o 25 proc.
Ostatni równie słaby miesiąc pod względem urodzeń GUS odnotował w listopadzie 2003 roku - wylicza Rafał Mundry, ekonomista i analityk polityki gospodarczej, który od kilku lat uważnie śledzi te dane (same odczyty miesięczne GUS podaje od 2002 roku).
Urodzenia są dramatycznie niskie. Od szczytów z XX wieku, kiedy sięgały one nawet okolic 800 tys., w ostatnich latach mamy drastyczny spadek, to jest już mniej więcej jedna trzecia. Polacy niechętnie decydują się na posiadanie potomstwa i to pokazuje, że różne programy, które miały być prodemograficzne, okazały się porażką. Trzeba myśleć o kolejnych. W ostatnim roku dołożył się do tego kolejny czynnik, czyli oczywiście koronawirus. Moim zdaniem, niemalże każdy aspekt, który bierze pod uwagę para decydująca się na dziecko, w czasie pandemii się pogorszył. To mogło powodować odroczenie decyzji o potomstwie albo całkowitą z niego rezygnację
- mówi Mundry.
Nie mieliśmy więc żadnego "baby boom", raczej, jak zauważają niektórzy, "baby doom" [co z ang. można tłumaczyć jako dramatyczny spadek].
Z drugiej strony mamy zgony, których liczba w ostatnich miesiącach gwałtownie wzrosła. W całym ubiegłym roku zanotowaliśmy około 60-70 tys. "nadmiarowych" śmierci.
W styczniu 2021 zgonów było 46 tys. Z jednej strony najmniej od września, ale trudno tutaj o optymizm. Liczba zmarłych w ciągu 12 miesięcy od stycznia do stycznia to 486,7 tys. W takim samym ujęciu suma urodzeń wynosi 347,1 tys. Różnica między tymi dwoma wskaźnikami sięga blisko 140 tys. To oznacza, że mamy taki właśnie deficyt demograficzny - największy od ponad 70 lat.
Do 2002 roku nie mieliśmy w ogóle deficytu demograficznego, a wtedy był on chwilowy i niewielki - było to 6 tys. Dziś 140 tysięcy to najwięcej od czasu tuż po II wojnie światowej, a dokładnie od 1946 roku, czyli od kiedy mamy dane GUS na ten temat. Z modelu demograficznego GUS do 2050 roku politycy często wyciągali dane dotyczące urodzeń, argumentując, że nie jest jeszcze tak źle. Ale w tej prognozie są również zgony i według niej, w 2020 roku liczba zgonów miała być poniżej 400 tys. Tymczasem mieliśmy ich niemal 480 tysięcy
- zauważa Rafał Mundry.
Nie tylko u nas pandemia pogorszyła sytuację demograficzną. Słabe dane napływały także m.in. z Francji, a przede wszystkim z Włoch, gdzie pod względem urodzeń jest najgorzej od końca I wojny światowej.
I nie spowodował tego wyłącznie koronawirus. U progu pandemii, w lutym 2020 roku, włoski urząd statystyczny podał, że w 2019 roku w kraju urodziło się 435 tysięcy osób, o 5 tys. mniej niż rok wcześniej i najmniej w historii - a przynajmniej od kiedy prowadzone są rejestry. Zmarło 647 tys. osób, o 14 tys. więcej niż w 2018 roku. Zgonów było o prawie 212 tysięcy więcej niż urodzeń i to największa taka różnica od 1918 roku. Problemy demograficzne w wielu państwach Europy sięgają głęboko i samo powstrzymanie koronawirusa im nie zaradzi.
Ważnym do obserwowania wskaźnikiem demograficznym są oczywiście nie tylko same urodzenia, ale także to, ile przeciętnie ma dzieci jedna kobieta w wieku rozrodczym - to wskaźnik dzietności. W Polce od lat utrzymuje się on na niskim poziomie, tylko nieco wyższym od dołka z początku tego wieku. Unijny urząd statystyczny opublikował we wtorek najnowsze zestawienie, za 2019 rok. Wynika z niego, że Polsce ze wskaźnikiem wynoszącym 1,44 daleko było nie tylko do europejskiego lidera, czyli Francji, ale i do sąsiadów, takich jak Czechy. Wyprzedzamy w zasadzie głównie państwa południa Europy, które starzeją się najszybciej na kontynencie.
Program 500 plus na początku pomyślany był jako wspierający demografię, i być może na początku rzeczywiście tak było. Ten efekt jednak szybko zniknął. Ekonomista podkreśla konieczność szukania innych rozwiązań. - Program in vitro był wyjątkowo tani w porównaniu z innymi programami demograficznymi. Cały, od 2013 roku do końca, kosztował tyle, ile obecnie wydajemy na 500 plus w dwa dni. Nie deprecjonuję 500 plus, ale to pokazuje, że nas stać na dofinansowanie radzenia sobie z problemami z płodnością w ramach in vitro na przykład - zauważa Rafał Mundry, który kilka dni temu wydobył informacje na ten temat z Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej.
Przynajmniej niektórzy politycy zdają sobie sprawę z powagi sytuacji demograficznej Polski. - Jeżeli nasza demografia, która uważam, że jest największym zagrożeniem społeczno-gospodarczym dla Polski w tym stuleciu, pokazuje, że do końca tego stulecia może nasza populacja zmniejszyć się z 38 milionów do niewiele ponad 30, to będą potężne wyzwania na rynku pracy - mówił w ubiegłym miesiącu w "Studiu Biznes" w Next.gazeta.pl Paweł Borys, szef PFR.
Co w najbliższych miesiącach? Lato może przynieść pewną poprawę sytuacji, choć w pełnej skali problemu nie będzie to przełom. - Jeśli chodzi o zgony, to w niedalekiej przyszłości powinniśmy mieć już osłabienie dramatycznego trendu, ale w przypadku urodzeń spodziewam się dalszej tendencji spadkowej, być może z lekką poprawą w okresie wakacyjnym - prognozuje Rafał Mundry.