Kredyty frankowe dla wielu osób okazały się prawdziwą pułapką. Życiową, finansową i prawną. Najlepszym dowodem na to jest sytuacja pani Leny, która przez niemal dekadę spłacała swoje zobowiązanie wobec banku. Zaciągnęła kredyt o wartości 330 tys. zł, spłaciła ok. 260 tys., a i tak – jak na razie – pozostała z długiem wynoszącym 600 tys. zł.
Pani Lena w rozmowie z Gazeta.pl przyznaje, że zaciągając kredyt w roku 2008, wiedziała o ryzyku kursowym. Po latach z przerażeniem stwierdziła, że bank nie przedstawił jej całej prawdy. Kobieta zaczęła szukać pomocy prawnej. Eksperci zapewnili ją, że umowa, którą podpisała, zawiera tzw.
"klauzule abuzywne", czyli niedozwolone prawem zapisy. Chodzi o sposób przeliczania zobowiązania z franków na złotówki. To on sprawił, że pomimo niemal dekady spłat zobowiązanie wobec banku nie spadło.
- Kancelaria prawna zapewniła mnie, że mam sporą szansę na wygraną w sądzie, bo mój kredyt to taki „klasyczny przykład” tego, jak umowa z bankiem wyglądać nie powinna.
W 2017 roku pani Lena wraz z mężem podjęli decyzję. Postanowili, że przestaną spłacać zobowiązanie kredytowe. Obrali strategię, która zakładała, że bank pozwie ich do sądu, nakazując spłatę całego kredytu, a oni wtedy udowodnią, że nie muszą spłacać pełnej kwoty, bo umowę trzeba uznać przynajmniej w części za nieważną. - Zakładałam, że oddam bankowi resztę zobowiązania, czyli jakieś kilkadziesiąt tysięcy złotych i będę wolna, a nie kilkaset, których bank żądał.
Zakładanego scenariusza nie udało się jednak zrealizować. - Czekałam na pismo z sądu nakazujące mi zapłatę. To tak zwany tryb upominawczy – pozwany ma wówczas 14 dni, by odwołać się od decyzji. Ja jednak tej szansy nie dostałam – przyznaje w rozmowie z Gazeta.pl kobieta.
Chodzi o standardowe postępowanie w tzw. trybie upominawczym. Dotyczy wszelkich roszczeń finansowych. Bank wysyła do sądu pozew, w którym wskazuje, że dana osoba ma spłacić określoną kwotę. Sąd nie analizuje zasadności pozwu, to dzieje się dopiero po odwołaniu. Tu bada tylko ogólne kwestie – na przykład to, czy pozew nie dotyczy roszczenia przedawnionego, takiego, które powinno być spłacone lata temu. W tym wypadku tak nie było, sąd wydał więc coś, co nazywa się nakazem zapłaty. Umieścił w nim standardowe zastrzeżenie: Trzeba odwołać się w ciągu 14 dni, albo nakaz się uprawomocni, co oznacza na pogodzenie się z wyrokiem.
Ku zaskoczeniu pani Leny zamiast wyczekiwanego pisma z sądu do jej drzwi zapukał komornik. Zajął jej pensję i konto, zażądał też spłaty ponad 600 tys. zł. Pani Lena twierdzi, że nigdy nie otrzymała z sądu wyroku, od którego planowała się odwołać.
- W owym czasie nie mieszkałam już w lokalu, którego dotyczył kredyt, prosiłam sąd o kierowanie korespondencji na adres rodziny, u której mieszkałam. Od dwóch lat próbuję przywrócić prawidłowy bieg postępowania. Niestety z marnym skutkiem.
- Mam swoje podejrzenia dotyczące doręczyciela, który obsługiwał mój rejon. Z nieoficjalnych źródeł wiem, że miał zostać zwolniony dyscyplinarnie z pracy, bo nie dostarczył wielu poleconych pism – tłumaczy kobieta. – Możliwe, że przez listonosza moja sytuacja jest dzisiaj o wiele gorsza, próbuję to udowodnić.
Pani Lena twierdzi, że ma dowody na nieprawidłowe doręczenie jej pisma z sądu. Ma też potwierdzenie tego, że w trakcie procedury sądowej nie mieszkała już pod adresem, na który sąd przysłał pismo.
- Zarówno w pierwszej jak i drugiej instancji poległam. Sąd uznał, że najważniejsze jest to, że pod wskazanym adresem mam meldunek. Nie wziął pod uwagę faktu, że z uwagi na rozwód, mieszkałam pod innym adresem. Pominął wszelkie korzystne dla mnie opinie.
- Została mi skarga kasacyjna. Jeśli nie przebiegnie po mojej myśli, stracę wpłacone przez 10 lat 260 tys. zł, mieszkanie i zostanę z długiem wynoszącym 350 tys. zł - podsumowuje kobieta.