Najnowsze dane GUS dotyczące liczby zgonów w lipcu (a także świeższe dane z Rejestru Stanu Cywilnego, obejmujące także sierpień) można uznać za o tyle pokrzepiające, że wskazują, iż sytuacja w Polsce powróciła do względnej normy. Normy, którą w ostatnich latach było mniej więcej ok. 31-34 tys. osób zmarłych w miesiącach letnich.
Skala dramatu, która miał miejsce w Polsce w ostatnim roku, jest jednak przytłaczająca. W ciągu minionych dwunastu miesięcy zmarło w Polsce ok. 539 tys. osób. Dla porównania, średnia roczna z czterech poprzednich lat (tj. od września 2016 r. do sierpnia 2020 r. włącznie) to ok. 410 tys. śmierci. Wychodzi absolutnie przygniatająca liczba niemal 130 tys. nadmiarowych zgonów. To mniej więcej tyle, ilu mieszkańców mają np. Tychy czy Opole.
"Naturalne" procesy, związane ze starzeniem się społeczeństwa, jeśli w ogóle przyczyniły się do tej liczby, to raczej w niewielkim stopniu. Na przykład szacunki Polskiego Instytutu Ekonomicznego na 2020 r. mówiły o ok. 420 tys. tzw. oczekiwanych zgonów. Ale blisko 540 tys.? Efekt pandemii koronawirusa i paraliżu systemu opieki zdrowotnej jest tutaj ewidentny. Co więcej, dane wskazują, że ofiar pandemii w Polsce jest znacznie więcej, niż mogą sugerować koronawirusowe statystyki Ministerstwa Zdrowia, według których w ostatnim roku zmarło niespełna 73,5 tys. osób zakażonych koronawirusem.
Walec nadmiarowych zgonów przejechał bezlitośnie przez całą Polskę, acz wygląda na to, że stosunkowo najboleśniej obszedł się z województwem podkarpackim. Dane z Rejestru Stanu Cywilnego wskazują, że od września 2020 r. do sierpnia 2021 r. włącznie zmarło tam o blisko 27,4 tys. tysiąca osób. To aż o 40 proc. więcej niż średnio w tym samym okresie w czterech poprzednich latach. Tylko w czterech województwach tak liczona nadmierna śmiertelność nie przekroczyła 30 proc. Średnio dla całej Polski wyniosła 31,5 proc.
Na koszmarne dane o zgonach nakładają się także coraz gorsze dane dotyczące liczby urodzeń. Dane GUS — na razie tylko do lipca włącznie — wskazują, że w minionych 12 miesiącach (tj. od początku sierpnia 2020 r. do końca lipca 2021 r.) urodziło się w Polsce tylko ok. 338,6 tys. dzieci. To kolejne pogłębienie dna w tej statystyce po drugiej wojnie światowej.
Na nieubłagane trendy demograficzne zapewne w jakimś stopniu nałożyła się tutaj wyższa niepewność Polaków podczas pandemii — związana zarówno z ich sytuacją materialną, jak i stanem publicznego systemu ochrony zdrowia. Nie są to dobre warunki dla decyzji o dziecku.
Dane GUS wskazują także, że na koniec lipca br. ludność Polski wyniosła 38 mln 158 tys. A to oznacza spadek tej liczby aż o 197 tys. przez rok. W czasach powojennych jeszcze nigdy Polska nie wyludniała się tak szybko. Gwoli wyjaśnienia — różnica pomiędzy 197 tys. (spadek liczby ludności) a ok. 200 tys. (nadwyżka zgonów nad urodzeniami) to efekt dodatniego salda migracji.
Jeśli nie dojdzie do kolejnej dramatycznej w skutkach fali koronawirusa — z zatkanym systemem opieki zdrowotnej i znów bardzo podwyższoną liczbą zgonów — to wstrząsająca linia obrazująca liczbę osób zmarłych w Polsce będzie wyraźnie opadać. Ale do sytuacji z poprzednich kilku lat, gdy liczba urodzeń i zgonów przeplatała się między sobą, była bardzo podobna, nie ma już niestety powrotu.
Polska sytuacja demograficzna jest taka, że z jednej strony będziemy obserwowali w kolejnych latach i dziesięcioleciach raczej wzrost liczby zgonów, a z drugiej — spadek liczby urodzeń. Projekcja Eurostatu wskazuje, że jeszcze w tym dziesięcioleciu w Polsce będzie się rodziło mniej niż 300 tys. dzieci rocznie (wykres za "Projektem Strategii Demograficznej 2040").
Powody spadającej dzietności są dwa. Po pierwsze — zwyczajnie nie ma i będzie komu rodzić coraz więcej dzieci. Dziś mamy w Polsce już niespełna 9 mln kobiet w wieku rozrodczym — o ponad pół miliona mniej niż dziesięć lat temu i ponad milion mniej niż przed dwudziestoma laty. Ta liczba będzie cały czas spadać — poniżej prognoza ONZ w tym zakresie.
Po drugie — to wskaźnik dzietności, czyli przeciętna liczba urodzonych dzieci przypadających na kobietę w całym okresie rozrodczym. W 2020 r. wyniósł ok. 1,41 i w zasadzie od lat nie chce mocno pójść w górę. Tzw. zastępowalność pokoleń zapewnia wskaźnik 2,1. Rząd ma bardzo ambitne plany w tym zakresie. Według opublikowanego kilka miesięcy temu projektu Strategii Demograficznej chciałby, aby do 2040 r. wskaźnik dzietności był zbliżony do 2,1.
Poniżej dwa zarysowane w dokumencie warianty: A, tj. że wskaźnik dzietności wzrośnie do 1,8 w 2040 r. i do 2100 r. będzie dalej rósł do 2,1; oraz B, tj. że wskaźnik dzietności wzrośnie do 2,1 już w 2040 r. i na tym poziomie utrzyma się też kolejnych 60 lat. W obu widać, że nawet przy tak bardzo ambitnym planie, liczba ludności Polski będzie się nadal szybko kurczyła w kolejnych dziesięcioleciach. Choć — co istotne, prognoza ta nie bierze pod uwagę migracji.
Na koniec — choć należy oczywiście trzymać kciuki za powodzenie działań demograficznych rządu (w końcu nie chodzi o jego sukcesy, ale przede wszystkim o dobrobyt dzieci i rodziców), to jednak trzeba też życzyć mu, żeby nie rozjechał się z tymi nadziejami w podobnie spektakularny sposób, jak zrobił to w 2016 r., prognozując liczbę urodzeń po wprowadzeniu programu 500 plus.
O ile początkowo rzeczywiste liczby były nawet lepsze od oczekiwań, o tyle już od pewnego czasu są zdecydowanie gorsze. Zgodnie z rządową prognozą, w 2021 r. powinno urodzić się w Polsce ok. 375 tys. dzieci. Suma za ostatnich 12 miesięcy (od sierpnia 2020 r. do lipca 2021 r. włącznie) to - przypomnijmy - 338,6 tys.
Co więcej, przez pierwszych siedem miesięcy 2021 r. urodziło się w Polsce ok. 193,7 tys. dzieci. Choć to bardzo chałupnicza metoda szacunków, ale gdyby takie "tempo" zostało utrzymane do końca roku, to zamknęlibyśmy go z liczbą ok. 332 tys. urodzonych dzieci.