Maciej Grodzicki: Że sześć procent to nie jest kosmos.
Rozumiem gorączkę medialną, sam zresztą odczuwam drożyznę w swoim portfelu nauczyciela akademickiego, ale debata o inflacji jest dość płytka, skupia się w zasadzie na jedynym pytaniu: "Co powinien zrobić NBP?". Nie czepiałbym się jednak mediów, skoro wielu ekspertów i ekonomistów, jak dawni członkowie Rady Polityki Pieniężnej, też uderza w alarmistyczne tony.
Część ekspertów pewnie uważa, że trzeba bić na alarm już teraz, bo inaczej inflacja się rozkręci – tym jestem w stanie przyznać trochę racji. Inni używają inflacji w charakterze pałki na Kaczyńskiego. A jeszcze inni toczą własne ideologiczne walki przeciwko podwyżkom wynagrodzeń i transferów społecznych. Dla mnie jako badacza polskiej gospodarki istotne jest, że świadomie bądź nieświadomie wchodzą w narrację, która służy sektorowi finansowemu i dużemu kapitałowi.
Wszystkie te głosy wzywają NBP do zdecydowanej reakcji. W praktyce tworzy to klimat medialny i polityczny dla duszenia inflacji drogą mocnych podwyżek stóp procentowych. To by nie rozwiązało problemu rosnących kosztów życia zwykłych ludzi, a wręcz przeciwnie, mogłoby zaszkodzić. Gospodarka wychodząca z pandemii wpadłaby w stagnację, skoczyłoby bezrobocie, wyhamował wzrost płac, co dla większości społeczeństwa byłoby gorsze niż kilkuprocentowa inflacja.
Nie dla rynków, tylko na przykład dla sektora bankowego, bo on zarabia na stopach procentowych. Jeśli ktoś nawołuje do ich znacznego podniesienia, to powinien wiedzieć, że efekt antyinflacyjny takiej decyzji byłby obecnie bardzo niejasny, niepewny, a na pewno odłożony w czasie, ale szybkim i bezpośrednim skutkiem jest to, że banki mają wyższe dochody. Kredytobiorcy - firmy, rolnicy, zwykli ludzie - płacą wyższe raty kredytów.
To bardziej skomplikowane. Inflacja często rośnie w okresach boomu gospodarczego, a zatem przy wysokim zatrudnieniu i rosnących płacach. I odwrotnie – presja inflacyjna obniża się, gdy wzrasta bezrobocie, które z kolei najszybciej dotyka najbiedniejszych. Te grupy pracowników oczywiście boleśnie doświadczają inflacji, ale jeszcze groźniejsza jest dla nich recesja i widmo bezrobocia.
Dotykamy tutaj światowej debaty, która od lat 70. toczyła się pod dyktando monetarystów. Zaczęto wtedy prowadzić politykę zgodną z teoriami noblisty Miltona Friedmana, bo rozwiązania socjaldemokratyczne przeżywały kryzys i nie radziły sobie z rzeczywistością gospodarczą - zwłaszcza po tzw. kryzysie naftowym z 1973 roku. Kiedy Reagan zwyciężył w USA nową politykę ekonomiczną nazwano „Reaganomiką". Uznano, że głównym sposobem regulowania gospodarki powinny być stopy procentowe, pilnowanie ilości pieniądza w obiegu i bezkompromisowe zwalczanie inflacji. W różnych wersjach - mniej lub bardziej ortodoksyjnych - taki pogląd dominował w myśleniu ekonomicznym aż do kryzysu finansowego 2008 roku. Zasady działania Narodowego Banku Polskiego też zostały ustalone zgodnie z tą modą, do polskiej Konstytucji wpisano, że podstawowym celem NBP jest utrzymanie stabilnego poziomu cen, a nie na przykład pilnowanie koniunktury czy nierówności dochodowych.
No po prostu. Bank centralny równie dobrze mógłby mieć wśród zadań pilnowanie niskiego poziomu nierówności.
Oczywiście. Amerykański Fed ma przecież wpisane do zadań dwa równorzędne obowiązki: zbijanie inflacji i dążenie do tzw. pełnego zatrudnienia, czyli żeby bezrobocie było maksymalnie niskie.
Często są. I Fed musi wybierać. Bank centralny zbija inflację podnosząc stopy procentowe, co ogranicza dostępność kredytu, zmniejsza ilość pieniędzy w obiegu i studzi wzrost gospodarczy. I odwrotnie: kiedy bank centralny obniża stopy procentowe, to kredyt jest tańszy, firmy chętniej pożyczają i inwestują, gospodarka się rozkręca, ludzie mają pracę, rosną płace, ale może też rosnąć inflacja. Tyle podręcznik, bo w realu to bywa różnie. Monetaryzm zakładał, że bank centralny poprzez kontrolę polityki pieniężnej jest w stanie zagwarantować nie tylko niską inflację, ale też stabilizację cyklu koniunkturalnego.
Tak. Że nie będzie nieustannej huśtawki od nadmiernej euforii i bańki spekulacyjnej do kryzysowego dołka. Taka niestabilność jest głównym koszmarem kapitalizmu i każda teoria ekonomiczna próbuje się jakoś do tego problemu odnieść. Monetaryści, ale też przedstawiciele innych nurtów ekonomii neoklasycznej jeszcze do niedawna twierdzili, że „problem kryzysów mamy rozwiązany", chociaż jak się przyjrzeć realnym efektom ich polityki, to zbijanie inflacji metodami typowo monetarnymi zwykle wywoływało wysokie bezrobocie i niską dynamikę wynagrodzeń, a więc kryzys. Leczymy dżumę cholerą.
Tak. Efekty uboczne kuracji antyinflacyjnych dla większości społeczeństwa - zwłaszcza ludzi mniej zamożnych - mogą być bardziej dotkliwe niż taka sześcioprocentowa inflacja.
Przeczytałem uważnie list otwarty byłych szefów NBP i członków RPP do Adama Glapińskiego, gdzie oni piszą głównie o tym, że bank centralny ma konstytucyjny obowiązek pilnowania wartości złotówki - to oczywiście prawda, ale jest to strasznie jednowymiarowe. W dodatku ten list domyślnie zakłada, że bank centralny jest w stanie kontrolować obecną inflację.
W przypadku tego, co się teraz dzieje narzędzia NBP są totalnie nieadekwatne. Dwa przykłady: cena dostawy 12-metrowego kontenera morskiego z Szanghaju do Rotterdamu wzrosła o 535 proc. Takimi kontenerami odbywa się 80 proc. światowego handlu. Cena gazu na giełdzie europejskiej skoczyła o… 1000 procent. W zeszłym roku było 160 dolarów za jednostkę rozliczeniową gazu, a niedawno cena osiągnęła - uwaga - dwa tysiące dolarów. Przepraszam, co ma do tego Glapiński?
Że mamy totalnie uproszczoną dyskusję o inflacji, która sprowadza się do tego, czyja to wina. Inflacja jest zjawiskiem złożonym i w różnych okresach historycznych ma bardzo różną naturę. Narzędzia służące do jej zwalczania też powinny być zróżnicowane. Stopa procentowa NBP to narzędzie podobne do siekiery, walisz nią po całości gospodarki. Czy to na pewno pomoże? Podwyższona inflacja jest obecnie prawie we wszystkich krajach rozwiniętych i wynika między innymi z takich zjawisk, jakie opisałem przed chwilą: drastycznych wahań na rynku surowców i tzw. wąskich gardeł w światowych łańcuchach dostaw. Brakuje na przykład elektronicznych czipów, firmy wręcz je sobie wyrywają, więc ceny szybują, a jak ten element drożeje, to i wiele produktów. Brakuje kontenerów do przywożenia towarów drogą morską, ceny transportu skaczą, co też ma oczywiście wpływ na ceny. Czy na takie zjawiska lekiem są wyższe stopy polskiego NBP? Żeby szybko zbić inflację w pobliże oficjalnego celu - czyli 2,5 procent rocznie - stopy NBP musiałyby wynosić nie 0,5 procenta, jak po ostatniej podwyżce, ale co najmniej 5 procent. To by zabiło nam koniunkturę i zwiększyło bezrobocie. I jeszcze jedna rzecz, która mnie strasznie irytuje: ta cała debata jest totalnie asymetryczna.
Bank centralny powinien pilnować, żeby inflacja nie była zbyt wysoka, ale również, żeby nie była zbyt niska. Cel inflacyjny od wielu lat wynosi 2,5 procent plus minus jeden punkt procentowy. Czyli wzrost cen powinien wynosić w Polsce między 1,5 a 3,5 procent. Zerknąłem na nasze dane inflacyjne od światowego kryzysu finansowego 2008 roku - to w sumie trzynaście lat. Przez 37 miesięcy w tym czasie Polska inflacja była powyżej celu inflacyjnego, natomiast aż przez 53 miesiące była poniżej celu, czyli spadała w okolice zera, a przez ponad dwa lata z rzędu inflacja była ujemna. Czy mieliśmy wtedy wielką debatę, że w Polsce występuje ryzyko deflacji? Czy pisano listy otwarte do prezesa NBP, żeby coś z tym zrobił?
Ależ skąd! Tamta deflacja była powiązana z przedłużonym okresem odbudowy po światowym kryzysie 2008 roku, z wysokim i rosnącym bezrobociem oraz niską dynamiką płac. Negatywnych zjawisk nie możemy analizować w oderwaniu od siebie.
No ale to bardzo dyskusyjne, czy dla „zwykłego człowieka" bardziej uciążliwa jest inflacja 6 procent, czy ta gorzka pigułka, którą musielibyśmy przełknąć akurat teraz, kiedy gospodarka wychodzi po pandemii z dołka. Sam zresztą jestem w stanie poprzeć umiarkowane i rozłożone w czasie podwyżki stóp, traktowane jako pewien sygnał dla rynków, aby oczekiwania inflacyjne nie odleciały w kosmos. Natomiast nie zgadzam się z takim ustawieniem debaty, że potrzebujemy teraz mocnej reakcji NBP. I przyznaję rację Glapińskiemu, kiedy mówi, że obecne czynniki powodujące inflację w Polsce są w dużej mierze poza kontrolą banku centralnego. To samo mówią analitycy banków, nie tylko państwowych, ale też prywatnych. Jeśli tak, to antidotum również powinno pochodzić spoza instrumentarium banku centralnego.
Na przykład ostrzejsze kontrole cen narzucanych przez monopolistów czy wsparcie dla producentów kluczowych towarów, w tym żywności. Wszedłem wczoraj na fora rolnicze. Robię to regularnie, bo to kopalnia wiedzy o tym, co się dzieje w gospodarce. Jest tam duże poruszenie i sporo wpisów koncentruje się na cenach nawozów. Nie dość, że coraz droższa jest ich produkcja oparta na gazie ziemnym, to jeszcze Chiny właśnie ograniczyły eksport fosforanów, głównego składnika nawozów. Ceny nawozów skoczyły więc w ciągu paru dni - uwaga - dwukrotnie. Czyli rolnicy będą musieli w większym stopniu kredytować zakup tych droższych nawozów. To oczywiście wpłynie na ceny żywności. I co? Podnosimy stopę procentową NBP i dorzucamy im dodatkowe koszty, bo nie tylko będą musieli wziąć większy kredyt na produkcję, ale jeszcze zapłacić wyższe odsetki. Czy to zmniejszy inflację, czy paradoksalnie ją zwiększy?
Z tych sześciu procent? Myślę, że może ze dwa punkty procentowe. Ale zupełnie inne niż te, o których się w kółko mówi. Inflacja jest na całym świecie. Estonia - 6,4 proc., Hiszpania - 4 proc., w Niemczech - ponad 4 proc.
Tam wzrost cen też solidnie przekroczył 5 procent. Tymczasem u nas z tych wszystkich dyskusji można odnieść wrażenie, że inflacja występuje głównie w Polsce i ma przyczyny glapińsko-morawieckie. Trend ogólnoświatowy wynika z kombinacji dwóch czynników: szybkiej odbudowy gospodarczej po pandemii, co wywołuje w wielu miejscach nieprawdopodobne ssanie surowców, a z drugiej strony występują ograniczenia podaży surowców po pandemicznych okresach zmniejszenia wydobycia, kiedy połowa świata stała w lockdownach. Do tego - jak mówiłem - mamy gwałtownie rosnące ceny transportu światowego, przebudowę niektórych łańcuchów dostaw i to sprawia, że co chwilę - to tu, to tam - czegoś brakuje, jak nie półprzewodników, to stali i gazu. W krwiobiegu gospodarki jest kilka takich poważnych zatorów i to się musi przekładać na ceny. Jaki jest efekt w poszczególnych krajach mocno zależy od struktury gospodarki, jej produktywności czy skali nierówności. Wkład polskich władz - jeśli już go szukać - nie wynika moim zdaniem z utrzymywania niskich stóp procentowych, ważniejsza była polityka osłabienia kursu walutowego, którą prowadził Glapiński. NBP powiększał rezerwy i osłabiał złotówkę. I faktycznie, ona jest teraz słaba, co przekłada się na przykład na drogę ropę na stacjach benzynowych
Prawdopodobnie chciał chronić polskich eksporterów.
To dość proste. Załóżmy, że jakiś polski eksporter produkuje pralki i jego koszty - materiały, robocizna plus marża - to 700 złotych od sztuki. Jeśli kurs euro wynosi 4 złote, to ten produkt w Niemczech kosztuje 175 euro. Ale jak NBP osłabi złotego i kurs wynosi - tak jak teraz - 4,58 zł, to cena polskiej pralki wyniesie tylko 153 euro. Produkt staje się więc tańszy i bardziej konkurencyjny niż - powiedzmy - pralka z Włoch czy Francji.
Tylko do pewnego momentu. Nasz eksport rzeczywiście notuje świetne wyniki, mamy nadwyżki w bilansie handlowym, ale moim zdaniem osłabianie złotego nie było potrzebne, bo polskie firmy i tak by sobie poradziły. Ale nawet jeśli był to błąd, nie jest prawdą, że Glapiński prowadził jakąś oszołomską i szkodliwą politykę. On wybrał takie rozwiązanie, moim zdaniem przesadne, ale osłabianie waluty to nie jest na świecie coś niespotykanego, czyniły to również poprzednie władze NBP. W dodatku jeśli to miało wpływ na inflację, to tylko częściowy.
Taki, że nasze tarcze finansowe dla przedsiębiorstw były bardzo hojne, a kryteria ich otrzymania i rozliczenia dość luźne, czasem pewnie zbyt luźne. To podtrzymało płynność i zatrudnienie w trakcie zeszłorocznych lockdownów, ale teraz trochę wzmacnia na polskim podwórku ogólnoświatowy trend inflacyjny. W pandemii bardzo wzrosły oszczędności polskich firm i gospodarstw domowych, ludzie się wstrzymywali z wydatkami, teraz te pieniądze wydają.
Ulega pokusie nadmiernego optymizmu, co widać u prorządowych komentatorów: inflacja jest jednorazowa, w ogóle nie ma co się przejmować, za chwilę zniknie. „Nic się nie dzieje, przeczekajmy, za rok inflacji nie będzie".
Nie wiemy. Być może te wszystkie zatory na globalnych rynkach się odblokują, tani gaz zacznie płynąć i wszystko wróci do normy. Ale to nie jest pewne. Taki optymizm to obecnie dość ryzykowne podejście.
Bo świat po pandemii niby wraca do normy, ale nie do końca, łańcuchy dostaw jednak się zmieniają, korporacje i rządy zaczynają mniej beztrosko patrzeć na offshoring strategicznej produkcji, wiele krajów rozwijających się zaczyna wprowadzać w polityce handlowej elementy protekcjonizmu i wstrzymywać eksport kluczowych towarów. Przykładem są te chińskie fosforany. Może to przejściowe, ale jeśli nie? Po drugie świat wchodzi w przyspieszoną transformację energetyczną. To będzie przez najbliższe lata mocne źródło presji inflacyjnej przychodzące do Polski z zewnątrz. Tymczasem nasz system gospodarczy i polityczny jest na to kompletnie nieprzygotowany.
Nie o to mi chodzi. Jedna strona traktuje obecną inflację jako czynnik losowy - poczekamy, zobaczmy, pewnie samo przejdzie. Ale druga strona prezentuje narrację jeszcze bardziej oderwaną od rzeczywistości: za inflację odpowiada pisowskie rozdawnictwo, 500 plus, nieodpowiedzialność Glapińskiego. A nikt nie widzi, że mamy sytuacje, w której nasz system nie radzi sobie ze złożonymi problemami współczesnego świata.
Ta nowa „zielona" presja inflacyjna dotknie cały świat i będzie wymagała od państw całego wachlarza działań. Prąd i paliwo ma udział w kosztach produkcji absolutnie wszystkiego. Czy jesteśmy w stanie złagodzić efekty wzrostu cen energii w najbliższej dekadzie? Jak to robić? To nie jest problem, z którym można sobie poradzić zmuszając NBP do podnoszenia stóp procentowych. Trzeba mieć inne narzędzia, raczej dokładne dłuta, a nie siekierę. Kolejny złożony problem to mieszkania, które stały się aktywem spekulacyjnym. Jak odpowiedzieć na to szaleństwo cenowe, które obserwujemy w największych miastach Europy? Czy państwo polskie jest gotowe ucywilizować ten rynek regulacjami i wsparciem budownictwa społecznego? Trzeci ważny obszar to żywność. Możemy sobie oczywiście powtarzać, że Kaczyński z Morawieckim odpowiadają za wzrost cen chleba, ale lepiej zmierzyć się z faktem, że zmiany klimatyczne będą po prostu podwyższać ceny żywności. I to będzie kolejny impuls inflacyjny w nadchodzącej dekadzie. Prąd, mieszkania i żywność - bez tych trzech rzeczy człowiek nie może funkcjonować, a w każdym z tych obszarów pojawiły się światowe czynniki inflacyjne. To istotna zmiana, przez ostatnie dziesięciolecia było raczej odwrotnie, dominowały tendencje deflacyjne, takie jak słaba pozycja pracowników w relacjach z kapitałem. Jak zaradzić tej zmianie? Odpowiedzią raczej nie będą listy otwarte do prezesa NBP, bo stopy procentowe niewiele mają z tym wspólnego.
No właśnie. Zgadzam się z prof. Osiatyńskim, że produkcja żywności stanie się bardziej kosztowna. I pytanie, jakich narzędzi użyć, żeby to nie rozwaliło nam społeczeństw. Warto posłuchać niektórych postulatów rolników z Agrounii, gdy mówią o publicznych gwarancjach dostaw nawozów albo o kontroli marż narzucanych przez monopolistyczne sieci handlowe. To są właśnie przykłady strukturalnych polityk państwa, które mogą łagodzić presję inflacyjną. Może trzeba będzie powiedzieć ludziom: okej, energia zdrożeje, bo dla zatrzymania zmiany klimatu musimy szybko odejść od spalania paliw kopalnych, ale za to dostaniecie mieszkania w normalnych cenach.
Bo zupełnie inaczej „zieloną inflację" odczuje ktoś, kto musi większość pensji przeznaczać na spłatę kredytu hipotecznego, a inaczej ktoś, kto mieszkanie kupił lub wynajął po znośnej cenie. Jeśli w krajach rozwiniętych rzeczywiście nadchodzi dekada „zielonej inflacji", to bardzo ważna będzie jakość usług publicznych. W Polsce jedną z najszybciej rosnących pozycji w koszyku inflacyjnym to ceny transportu – ostatni pomiar pokazał wzrost 19 procent rok do roku. Jeśli transport jest sprywatyzowany, to ciężko znieść takie podwyżki, ale jeśli transport publiczny działa dobrze we wszystkich regionach kraju, no to nie jest to takie straszne.
Bardziej od nich niż od działań NBP.
Co zrobić z cenami paliw i prądu? Ich wzrost jest nieunikniony, a zresztą na dłuższą metę może się okazać korzystny, bo przyczyni się do szybszego przechodzenia na OZE. Ale jak zrobić, żeby po drodze nie wyrzucić za burtę dolnej połowy społeczeństwa? Oni mają broń w postaci kartek wyborczych. Jeśli koszty zostaną przerzucone na barki społeczeństw, to będziemy mieli za chwilę wściekłą kontrrewolucję klimatyczną w całej Europie.
Tak – zgodnie z zasadą „chcesz pokoju, szykuj się do wojny".
Tradycyjnie myślimy o inflacji jako o czymś monetarnym: pojawiło się więcej pieniądza na rynku, więc rosną ceny. A teraz na świecie mamy głównie czynniki kosztowe i strukturalne, które dotyczą tego, co produkujemy i w jaki sposób, a niekoniecznie tego, ile pieniędzy krąży w obiegu. Nie ma się co oszukiwać: transformacja energetyczna będzie dużo kosztować, to nie jest tak, że świat przejdzie sobie płynnie na OZE, każdy zamontuje panele na dachu albo wiatrak w ogrodzie i będzie super. To wymaga ogromnych inwestycji publicznych. Unia może nas w tym wspomóc finansowo, ale to i tak będzie ogromny wysiłek. Koszty mogą być poniesione przez konsumentów w rosnących cenach energii, mogą też być poniesione przez producentów, jeśli rząd im zakaże podwyżek. Tyle że wtedy firmy energetyczne nie będą miały pieniędzy na inwestycje. Każde z tych rozwiązań jest niekorzystne i trzeba szukać innych.
Jednym z narzędzi może być bardziej progresywny system podatkowy, który odciąża słabiej zarabiających, więc podwyżki energii i niewielka inflacja mniej ich bolą. Rząd się niestety z tego wycofał, bo nowa wersja Polskiego Ładu, którą wprowadzają, została praktycznie wykastrowana z progresji podatkowej. A to jeden ze sposobów łagodzenia skutków inflacji.
Owszem. Bo - jak już mówiłem - nasz bank centralny był reformowany w latach 90., a wtedy obowiązywała w ekonomii moda, że nic innego poza inflacją nie powinno być ważne.
No ale co w tym dziwnego?
Moim zdaniem to absolutnie zdrowa zmiana. Poprzednia polityka skoncentrowana wyłącznie na inflacji szła ręka w rękę z finansjalizacją światowej gospodarki. A jednocześnie obiecywała stabilność makroekonomiczną, czyli że nie będzie kryzysów i baniek spekulacyjnych, bo wystarczy dobrze regulować stopy procentowe. Wiemy od wielu lat, że to była ułuda. W tle tej monetarystycznej polityki rosły konglomeraty finansowe i nowe zjawiska, jak przekształcenie mieszkań z towaru niezbędnego do życia w aktywa spekulacyjne, co następowało w USA, Wielkiej Brytanii, Europie, Polsce. Kryzys finansowy 2008 roku pokazał, że konstrukcja systemu finansowego kraju jest fundamentalna dla osiągania różnych celów społecznych. A władze publiczne mają szereg narzędzi, żeby ten system regulować i kierować pieniądze na ważne potrzeby społeczne, zamiast ulegać dyktatowi spekulantów. Stawianie bankom centralnym nowych zadań to naturalna reakcja na to, co się dzieje za oknem.
Stagflacja to kombinacja stagnacji, czyli niskiego wzrostu gospodarczego z wysoką inflacją. To zjawisko wystąpiło na Zachodzie w latach 70. i wielu ekonomistów widzi teraz analogie.
Wtedy również zaczęło się od szoku zewnętrznego - nie była nim co prawda pandemia, ale tzw. kryzys naftowy z 1973 roku. Ceny surowców skakały podobnie jak teraz, a potem to się przerodziło w trwający wiele lat światowy miks marnego wzrostu PKB i inflacji. Nie było to 5-6 procent, tylko w wielu krajach kilkanaście przez kilka lat z rzędu. Wysoka inflacja zaczęła uderzać w rentowność przedsiębiorstw, część banków centralnych na całym świecie reagowała bardzo wysokimi stopami, co wprowadziło gospodarkę w spowolnienie.
No właśnie. Ale inni ekonomiści boją się, że te wąskie gardła łatwo nie znikną i stagflacja zostanie z nami na długo. W latach 70. szok naftowy i drastyczny wzrost cen energii spowodowały mocne zahamowanie inwestycji w sektorze przedsiębiorstw. Firmy straciły pewność co do warunków zarabiania i zyskowności.
Mniej więcej.
Bo też chodzi o ceny energii i tzw. szok podażowy. Stagflacja nie jest wykluczona, ale ostatecznie wiele będzie zależeć od tego, jaką politykę gospodarczą wybierzemy. Kluczowa będzie, po pierwsze, ochrona przed wpływem inflacji na realne wynagrodzenia pracowników, zwłaszcza osób najmniej zarabiających. To one generują popyt na dobra, usługi i nakręcają szerszą koniunkturę. Po drugie, należy dbać o publiczne finansowanie transformacji energetycznej i wzmocnienie odporności innych ważnych sektorów, w tym transportu i produkcji żywności. Takie działania będą łagodzić koszty zmian klimatu i poprawią warunki gospodarcze.
Będzie dużo zmian i chaosu. W takich niepewnych czasach tym bardziej ważne jest dbanie o spójność społeczeństw i dobre usługi publiczne. Edukacja, produkcja żywności, ochrona zdrowia i mieszkalnictwo - jeśli tutaj wszystko w miarę dobrze działa, to problem „zielonej inflacji" czy inne czekające nas zawirowania będą dla ludzi mniej dotkliwe.
Nawet jeśli coś mnie uwiera, a zielona transformacja wymusza jakieś wyrzeczenia, to dobre usługi publiczne i sprawne państwo powodują, że nie wpadam w panikę.
Radykalnym realistą. Staram się patrzeć realnie na problemy, choćby miało to prowadzić do radykalnych wniosków. Jeśli czegoś się boję, to backlashu, powrotu starej melodii, czyli restrykcyjnej polityki pieniężnej i budżetowego zaciskania pasa wprowadzanych zbyt szybko.
***
Maciej Grodzicki (1986) jest ekonomistą z Uniwersytetu Jagiellońskiego, członkiem zarządu Polskiej Sieci Ekonomii i działaczem związkowym w Inicjatywie Pracowniczej. Prowadzi badania nad międzynarodową ekonomią polityczną, światowymi łańcuchami dostaw i ekonomią wspólnych zasobów, w tym lasów. Czerpie z nurtów ekonomii ekologicznej, ewolucyjnej i neo-kaleckiańskiej.