Rentowność polskich obligacji 10-letnich w ostatnich dniach i tygodniach znów bardzo wyraźnie rośnie. W piątek 21 października przebiła nawet poziom 9 proc. To oznacza wzrost o niemal 300 punktów bazowych przez raptem miesiąc - w drugiej połowie września rentowność 10-latek delikatnie przekraczała 6 proc. Nie ma co nawet wspominać liczb sprzed roku - wówczas rentowność obligacji wynosiła ok. 2,8 proc., a w wakacje 2021 r. była jeszcze o 100 punktów bazowych niższa.
Poziom 9 proc. wyraźnie przekroczyły już rentowności obligacji 5-letnich i 3-letnich. W piątkowe popołudnie wynosiły one kolejno ok. 9,27 proc. i 9,10 proc. wobec ok. 6,40 proc. przed miesiącem. To najwyższe poziomy od około 20 lat.
Rosnące rentowności obligacji oznaczają, że kolejne serie obligacji skarbowych rząd będzie musiał emitować na znacznie korzystniejszych dla inwestorów warunkach. Dość zauważyć, że akurat w czwartek miała miejsce nowa emisja polskich papierów. Ministerstwo Finansów uplasowało obligacje 10-letnie przy kuponie 8,515 proc., 5-letnie na 8,814 proc., a 2-letnie na 8,91 proc. To aż o ok. 170-190 punktów bazowych więcej niż jeszcze miesiąc temu.
Trwają gorączkowe poszukiwania poziomu, przy którym pojawią się inwestorzy zainteresowani polskimi papierami
- piszą ekonomiści banku Pekao.
Rzeczywiście, jedną z przyczyn wzrostu rentowności polskich obligacji upatruje się w dużych potrzebach pożyczkowych rządu. Formalnie plan pożyczkowy rządu na 2023 r. opiewa na kwotę ok. 270 mld zł brutto (tj. o ok. 15 proc. więcej niż w 2022 r.). Na tę kwotę składa się 65 mld zł deficytu budżetowego, łącznie ok. 42,5 mld zł pozostałych potrzeb pożyczkowych oraz deficytu środków europejskich, a także ponad 160 mld zł długu do zrolowania (czyli zapadającego w 2023 r., który trzeba będzie "odnowić").
Ale pojawiają się obawy, że w roku wyborczym (przedwyborcze transfery!) i w obliczu niepewnej sytuacji geopolitycznej (np. konieczność dalszego zwiększania wydatków zbrojeniowych) mogą być one jeszcze wyższe. A skoro inwestorzy widzą, że rząd będzie na finansowym głodzie, mogą podbijać stawkę.
Rentowności obligacji rosły przez ostatni rok między innymi w konsekwencji podwyżek stóp procentowych w Polsce. Co więcej, rynek oczekuje dalszych podwyżek - mimo raczej anonsowanej niechęci i ostrożności większości członków RPP. Do tego wysokie ryzyko geopolityczne (jesteśmy krajem przyfrontowym), gospodarcze (co z funduszami unijnymi?) plus duże potrzeby pożyczkowe - to wszystko składa się na obraz rysujący się na polskich obligacjach.
Gwoli ścisłości - Polska nie jest tu wyjątkiem. Nowy dług drożeje w zasadzie na całym świecie. Przykładowo, rentowności obligacji amerykańskich są na 14-letnich maksimach. Powód - podobny jak w Polsce: rośnie inflacja, rosną stopy, rosną oczekiwania na kolejne podwyżki. Ale to dla naszego rządu marne pocieszenie.
O ile w ostatnich latach na obsługę długu publicznego rząd wydawał mniej więcej 30 mld zł rocznie (to kwota odsetek wypłacanych inwestorom), o tyle w tym roku ma to już być ponad 52 mld zł. Na przyszły rok rząd założył koszty obsługi długu na poziomie 66 mld zł, w kolejnych latach mają być według prognoz Ministerstwa Finansów jeszcze wyższe.
O niebezpieczeństwach związanych z wysokimi kosztami obsługi długu mówiła niedawno w rozmowie z Gazeta.pl prof. Joanna Tyrowicz, członkini Rady Polityki Pieniężnej.
Przez parę lat trochę się wydawało, że polityka fiskalna napiła się soku z gumijagód i skakała przez wszystkie przeszkody. Tym sokiem były bardzo niskie koszty obsługi długu. One wygenerowały w budżecie przestrzeń dla wielu transferów. Teraz przez to, że na całym świecie rosną stopy, ta przestrzeń znika. W praktyce koszty będą wyższe niż przed 2016 rokiem. To uczyni domykanie budżetu ćwiczeniem dla rządzących. Sok z gumijagód się skończył
- mówiła prof. Tyrowicz. Dodawała, że "szybko zmierzamy w niebezpiecznym kierunku".
To nie będzie "druga Grecja", to porównanie jest absurdalne. Polska gospodarka jest znacznie bardziej rozproszona jeśli chodzi o fundamenty. Mamy dużo więcej sektorów, które robią świetną robotę. Nie ma szans, żeby Polsce przydarzyć się taki dramat jak Grecji po kryzysie fiskalnym w 2011 r. Ale też to nie jest tak, że jesteśmy w bezpiecznej odległości od ściany i może sobie robić cokolwiek. Z dużą prędkością zmierzamy w niebezpiecznym kierunku. To nie jest tak, że pozostanie kraina mlekiem i miodem płynąca
- wskazywała ekonomistka.