Putinflacja to pojęcie prawdopodobnie ukute przez ekonomistów z banku Pekao, którzy już w kwietniu br. wyliczali, że ponad 1/3 ówczesnej inflacji w Polsce (wyniosła ona w marcu 11 proc.) odpowiada szantaż gazowy Władimira Putina, rozpoczęty jeszcze jesienią 2021 r.
Na długo, zanim Zachód zaczął nakładać sankcje na Rosję Putina, Rosja Putina toczyła już wojnę ekonomiczną z Zachodem. W połowie 2021 r. przykręciła kurki z gazem, potęgując presję kosztową w Europie
- pisali w kwietniu br. analitycy Pekao.
Sformułowanie "putinflacja" było w ostatnich miesiącach chętnie wykorzystywane przez polityków, w tym m.in. premiera Mateusza Morawieckiego, do opisania wpływu szantażu energetycznego Rosji i jej agresji na Ukrainę na wzrost cen.
Nie wszystkim jednak to sformułowanie się podoba. W najnowszej analizie, wspólnie z prof. Janem Hagemejerem, tezę o "putinflacji" podważa członkini Rady Polityki Pieniężnej, prof. Joanna Tyrowicz.
W Polsce teza o tzw. putinflacji nie pasuje do danych: impuls z cen nośników energii, przeszedłszy sumiennie przez wszystkie sektory gospodarki, generuje inflację znacznie niższą niż obserwowana
Jak wskazuje członkini RPP, "wzrosty inflacji zaczęły się przed wojną i nie były determinowane przez nośniki energii". Ostrzega, że "w 2023 roku może się nasilić impuls dla wzrostu cen w Polsce".
Są czynniki pomijane w debacie o inflacji, a które mogą poważnie rzutować na procesy cenotwórcze w przyszłym roku. Wniosek? Skoro inflacja nie wzrosła tylko na skutek rozlewania się po gospodarce wzrostów cen nośników energii, to także nie obniży się "sama z siebie" do celu inflacyjnego, gdy te ceny spadną
- pisze prof. Tyrowicz. Dodaje, że kryzys energetyczny, nie tylko w naszym kraju, ale i innych państwach Europy jest faktem i występował w części krajów na długo przed agresją Rosji na Ukrainę. Członkini RPP ostrzega jednak, że kryzys też "trwać będzie tak długo, jak potrwa transformacja energetyczna (tj. czas trwania agresji Rosji na Ukrainę może wcale nie być decydujący)".
Nie umniejszamy w niczym okropieństwa wojny w Ukrainie wywołanej i prowadzonej każdego dnia przez Putina. Próbujemy za to wykorzystać dostępne dane, żeby zrozumieć coś więcej o procesach cenotwórczych w Polsce. Nie mając danych jednostkowych o cenach, przeanalizowaliśmy proces rozlewania się cen nośników energii po wszystkich sektorach gospodarki. Dzięki temu zrozumieliśmy coś więcej, choć oczywiście dalece nie wszystko. Bez głębszego zrozumienia procesów cenotwórczych, dyskusja o inflacji (i stopach procentowych) przypomina golono/strzyżono, wzrosło/spadło, podnieść/obniżyć. Szkoda nam na takie przepychanki czasu, skoro można go wykorzystać na analizy i czegoś się empirycznie dowiedzieć
- pisze prof. Tyrowicz.
Prof. Tyrowicz i Hagemejer przeanalizowali wzrosty cen w kilku sekcjach przemysłu, które dostarczają nośniki energii dla całej gospodarki. Chodzi o: górnictwo i wydobywanie, wytwarzanie i przetwarzania koksu i produktów rafinacji ropy naftowej oraz wytwarzanie i zaopatrywanie w energię elektryczną, gaz i ogrzewanie. Z analizy wynika, że wzrosty cen w tych sektorach nie odpowiadają za całość impulsu inflacyjnego w Polsce. Gdyby - w teorii - ceny w gospodarce natychmiast odzwierciedlały zmiany cen w badanych sektorach, to maksymalnie (i to przy pewnych założeniach) mogłaby ona sięgać obecnie ok. 11,5 proc. (według szybkiego szacunku GUS, w listopadzie wyniosła zaś 17,4 proc.).
Trywializując, gdyby w Polsce była "putinflacja", widzielibyśmy w publikacjach GUS, że cała inflacja to wzrost cen nośników energii
Ekonomiści zwracają uwagę, że w niektórych innych krajach UE wpływ szoku energetycznego na inflację jest większy niż w Polsce. Przykładowo, w Niemczech średni wzrost cen wytwarzania energii był w br. dwukrotnie wyższy niż w Polsce, a inflacja jest tam zdecydowanie niższa (w listopadzie, mierząc wskaźnikiem CPI, wyniosła 10 proc. rok do roku). Przy tym, szok energetyczny nie był związany wyłącznie z wojną w Ukrainie, ale też z transformacją energetyczną (przejściem na inne nośniki energii).
W analizie wskazano także, że "wzrost cen nośników energii w wielu krajach był znacznie wyższy niż w Polsce".