Megaupload i wybuch sieciowej hipokryzji

Zamknięcie Megaupload? Skandal! Jak można było! Cenzura! Czyli dlaczego jesteśmy hipokrytami.

W nocy została zamknięta strona Megaupload . Skala jej działania to 150 milionów użytkowników z całego świata, 50 milionów odwiedzin dziennie i generowanie 4 procent całego ruchu w internecie. Megaupload był serwisem zajmującym się przechowywaniem plików, które wrzucali jedni użytkownicy i udostępnianiem ich innym użytkownikom. Można tam było wrzucać co się chce - swoją poezję, zdjęcia kwiatów, projekty domów czy własnoręcznie napisane aplikacje. Tak się jednak składa, że ogromną większość materiałów, które ściągane były z Megaupload stanowiły pliki zbiorczo nazywane pirackimi: odcinki seriali, muzyka czy oprogramowanie. Wspólna cecha tych rzeczy - wrzucający i pobierający nie mieli do nich praw.

Serwis zarejestrowany był w Hong Kongu, jego szefem był przebywający w Nowej Zelandii Niemiec, a część serwerów stała w USA. I to właśnie władze tego ostatniego kraju podjęły akcję przeciwko Megaupload. FBI i Departament Sprawiedliwości doprowadziły nie tylko do zamknięcia serwisu, ale i aresztowania ludzi, którzy nad nim pracowali.

Czy Megaupload był zły?

Gdy relacjonowałem te wydarzenia wczoraj wieczorem pod tekstem pojawiło się mnóstwo komentarzy. Ton był jednoznaczny - jestem na usługach rządu USA i/lub RIAA, a pisanie o Megaupload per "piracki serwis" jest przykładem dziennikarskiej nierzetelności. Dlaczego? Bo to przecież nie Megaupload jest winien temu, że użytkownicy wrzucają do niego miliony pirackich plików.

To trudna sprawa. W ostatnich latach toczyło się kilka procesów sądowych, w których starano się rozstrzygnąć kwestię tego, czy prowadzący serwis internetowy jest odpowiedzialny za treści, jakie wrzucają do niego użytkownicy. Obowiązujące prawo można podsumować stwierdzeniem, że o odpowiedzialności można mówić wtedy, gdy właściciel serwisu czerpie korzyści z naruszania praw autorskich, ma świadomość naruszania na jego serwisie tych praw i nie reaguje na zgłoszenia właściciela materiałów, czyli nie usuwa ich z serwisu

Powstaje oczywiście dyskusja, czy Megaupload czerpał/wiedział/lekceważył. O tym rozstrzygnie sąd, ale nawet zwykła obserwacja pokazuje, że odpowiedź brzmi 3xTAK (bo sprzedawał konta użytkownikom, którzy ściągali pirackie pliki)/ tak (bo wielokrotnie zgłaszano serwisowi naruszenia prawa)/ tak (bo świadomie nie usuwał plików, a tylko linki do nich prowadzące).

Konkretne informacje można znaleźć na (działającej już) stronie Departamentu Sprawiedliwości. Jak czytamy w zamieszczonym tam komunikacie Megaupload został oskarżony o "działanie na podstawie modelu biznesowego przygotowanego tak, by promować ładowanie najpopularniejszych treści chronionych prawem autorskim i umożliwiać ściąganie ich milionom użytkowników." Podkreśla się to, że użytkownicy byli zniechęcani do legalnego korzystania z Megauploadu poprzez automatyczne kasowanie plików, które nie były regularnie ściągane, a jednocześnie zachęcani nagrodami finansowymi do ładowania popularnych treści łamiących prawo. Dodatkowo Megaupload maskował nielegalną część swojej działalności usuwając pirackie pliki z list najchętniej ściąganych materiałów, a jednocześnie promując tworzenie zewnętrznych linków prowadzących wprost do tych materiałów. I wreszcie nie blokował kont użytkowników, którzy znani byli z dystrybuowania pirackich materiałów oraz unikał usuwania wskazanych plików likwidując tylko pojedyncze linki i dopuszczając pobieranie materiałów z zewnątrz. Nic z tego nie dziwi, nic nie jest nowością i wszystko przemawia przeciwko serwisowi. To konkrety.

Cenzura - nie! Obywatelska cenzura - tak!

Zastanawiająca jest jednak niemal pełna jednomyślność internautów komentujących zamknięcie Megaupload i kontratak grupy Anonymous na serwisy rządowe i związane z ochroną praw autorskich. Ogromna większość ludzi pisała, że to atak na wolność, hipokryzja rządów i że czas na zmiany nieżyciowego prawa. Z ostatnim punktem trzeba się zgodzić - prawo nie nadąża za rzeczywistością i wymaga zmian.

Jednak prawo pozostaje prawem i dziwne jest oburzanie się, gdy jest ono egzekwowane. Albo raczej wybiórczość, z jaką akceptujemy łamanie prawa. Co jest jeszcze dopuszczalne? Jazda na gapę w autobusie? Przejeżdżanie na czerwonym świetle przez przejście dla pieszych? Kupienie na bazarze dobrego smartfona bez pudełka i ładowarki za 300 zł? Bardzo chętnie przesuwamy granice dopuszczalności łamania prawa tak, gdzie jest to dla nas wygodne. Czy ja łamię prawo? Oczywiście - niejednokrotnie. Jak (prawie) każdy. Też chcę mieć kolejne sezony seriali za darmo w dzień po premierze. I to bez reklam! Skoro nie mam czystego sumienia, muszę się dobrze zastanowić, zanim zabiorę głos w takiej sprawie.

Jeszcze sprawa ataku Anonymous. Udało im się na kilkadziesiąt minut zablokować szereg serwisów - m.in. Departamentu Sprawiedliwości USA czy wytwórni Universal Music Group. Czy to przypadkiem nie jest, tak że to również cenzura? "Obywatelska cenzura"? "Oddolna cenzura"? Czym różni się zablokowanie serwisu przez rząd od zablokowania serwisu przez grupę hakerów? Głównie tym, że rządu nikt nie lubi, a hakerzy to tacy fajnie cyberpunkowi kowboje zmieszani z Robinem Hoodem.

I wreszcie, powiedzmy to sobie szczerze - podnoszona nieustannie sprawa wolności w internecie sprowadza się do prawa do swobodnego ściągania seriali/muzyki/filmów. Chcemy zmienić prawo? Świetnie, organizujmy się i walczmy o swoje. Ale nie mylmy wolności z prawem do darmowych seriali.

P.S. Nie jestem na usługach rządu USA ani firm związanych z ochroną praw autorskich. Nie jestem "stażystą" ani "gimnazjalistą". Nie mam związków finansowych z mężem Alicii Keys. Nie podoba mi się SOPA i mam wątpliwości co do ACTA. Artykuł nie jest sponsorowany, nikt też nie kazał mi go napisać ani nikt na mnie w sprawie treści nie naciskał. Nie od wczoraj korzystam z internetu . To w kwestii zarzutów podnoszonych we wcześniejszych komentarzach :)

Więcej o: