Odpalenie miało miejsce w pobliżu wybrzeży Kamczatki. Przeprowadził je okręt podwodny Władymir Monomach, jeden z nowych rosyjskich nosicieli rakiet balistycznych z głowicami jądrowymi. W sobotę cztery wystrzelone rakiety Buława przeleciały około 5,5 tysiąca kilometrów nad Rosją i trafiły w poligon Ciża.
Taki spektakl to namiastka tego, jak by wyglądał początek globalnej wojny jądrowej. Rosja i USA, oraz w mniejszym stopniu Chiny, Francja i Wielka Brytania, zawsze mają do kilku tego rodzaju okrętów podwodnych na patrolu. Spędzają po kilka miesięcy w ukryciu pod wodą, czekając na ewentualny rozkaz przeprowadzenia ataku jądrowego. Każdy uzbrojony jest w kilkanaście rakiet zdolnych pokonać nawet ponad dziesięć tysięcy kilometrów. Każda z nim może mieć od kilku do kilkunastu głowic jądrowych. Ładunek zaledwie jednego takiego okrętu wystarczyłby do wyrządzenia potężnych szkód w nawet największych państwach.
Atomowe okręty podwodne z rakietami balistycznymi są obecnie uznawane za najpewniejszy element jądrowej triady. Są bardzo trudne do wykrycia i zniszczenia, wobec czego są gwarantem, że nawet jeśli ktoś zaatakuje ich właściciela z zaskoczenia i obróci cały kraj w radioaktywną pustynię, to gdzieś z oceanu i tak nadejdzie porażający odwet. Lepiej więc w ogóle nie ryzykować ataku. Taka jest przynajmniej teoria.
Rosjanie na przestrzeni ubiegłego tygodnia poddawali sprawdzianowi cały swój system odstraszania jądrowego. Poza odpaleniem rakiet przez Władymira Monomacha, odpalono też jedną starszą rakietę z okrętu podwodnego na Morzu Barentsa, jedną nową Jars z lądowej wyrzutni mobilnej oraz niesprecyzowaną liczbę rakiet z bombowców. Oczywiście oficjalnie ćwiczenia wykazały pełną sprawność rosyjskiego arsenału jądrowego.
Odpalenie czterech rakiet z Morza Ochockiego było ich najbardziej widowiskowym elementem. Coś takiego ma miejsce bardzo rzadko. Konkretnie drugi raz po zakończeniu zimnej wojny. W 2018 roku analogiczny test przeprowadzono z użyciem bliźniaczego okrętu Władymira Monomacha, Jurija Dołgorukiego. Tamten strzelał z zanurzenia w Morzu Barentsa, na drugim krańcu Rosji.
Wbrew pozorom odpalanie rakiet balistycznych spod wody to nie jest taka prosta sprawa. Stanowi to istotne obciążenie dla konstrukcji okrętu, a załoga musi szybko opanować stabilność okrętu. Na dodatek każde odpalenie grozi awarią, a przy strzelaniu salwą ryzyko jest adekwatnie większe. W 2015 roku Władymir Monomach próbował odpalić dwie rakiety Buława, ale doszło do nieujawnionego wypadku. Jedna z rakiet uległa uszkodzeniu podczas startu i nie doleciała do celu. Druga tuż po starcie otrzymała polecenie autodestrukcji.
Przed każdymi tego rodzaju ćwiczeniami przygotowania są długotrwałe i staranne. Kiedy w 1991 roku Rosjanie przeprowadzili dotychczas rekordowe odpalenie 16 rakiet z okrętu Nowomoskowsk, przygotowywali się do tego miesiącami. Ówczesny dowódca okrętu wspomina, że towarzyszyła im ogromny stres i presja, bo wszystko pilnie obserwowali najwyżsi dowódcy floty.
Zazwyczaj w ramach ćwiczeń tego rodzaju odpala się jedną realną rakietę, rzadziej dwie, a pozostałe starty symuluje. Więcej niż dwie to rzadkość. Chodzi głównie o koszty. Cena rakiety Buława nie jest znana, ale jedna podstawowa amerykańska rakieta balistyczna Trident II to około 30 mln dol. Odpalanie więcej, niż jest to absolutnie konieczne, do realistycznego sprawdzenia poprawności działania systemów i wyszkolenia załogi, musi mieć więc mocne uzasadnienie.
Dlaczego Rosjanie już drugi raz w tak krótkim czasie opalają po cztery na raz? Po części na pewno z powodów propagandowych. Być może również z powodu chęci dokładnego sprawdzenia rakiet Buława, które początkowo miały bardzo poważne problemy. W pierwszej dekadzie testów co drugi był porażką. Dopiero po poważnych zmianach w procesie produkcji od kilku lat działają jak powinny i w 2018 roku formalnie przyjęto je do służby.