3 lutego SpaceX wystrzelił 49 satelitów Starlink. Wyniesienie ich na orbitę skończyło się porażką, którą można było przewidzieć.
Satelity miały zostać umieszczone na orbicie na wysokości 210 km. 40 z nich jednak spłonęło, a kolejne niedługo najpewniej spotka ten sam los. Powodem był koronalny wyrzut masy, który spowodował burzę magnetyczną. To samo zjawisko odpowiada za zorze polarne.
Na skutek uderzenia intensywnego wiatru słonecznego, nasza atmosfera trochę spuchła. No i to był poważny kłopot dla SpaceX
- wyjaśnił Karol Wójcicki z fanpage'a "Z głową w gwiazdach", który zajmuje się obserwacją kosmosu.
Wójciki tłumaczy: "Satelity Starlink w tym czasie wciąż znajdowały się na wstępnej i stosunkowo niskiej orbicie, nie zdążyły wejść jeszcze na swoją orbitę docelową. W chwili gdy zaczęły napotykać na coraz silniejszy opór aerodynamiczny napuchniętej atmosfery, nie można było z tym już nic zrobić. Prędkość satelitów zaczęła maleć, a w ślad za tym zaczęły one coraz gwałtowniej zmniejszać swoją wysokość. W pewnym momencie znalazły się na tyle blisko Ziemi, że spłonęły w atmosferze".
Więcej informacji ze świata na stronie głównej Gazeta.pl
Jak dodaje Wójcicki, zniszczenia satelitów można było uniknąć, a ich wyniesienie w tym terminie było nieodpowiedzialne. Wystąpienie koronalnego wyrzutu masy było przewidziane już kilka dni wcześniej.
Minisatelity Starlink mają stworzyć globalną sieć satelitarnego internetu. Na razie jest on jednak dostępny tylko w niektórych miejscach na Ziemi, a jednym z nich jest Polska. Globalny zasięg ma zapewnić sieć 12 tys. satelitów. Obecnie na orbicie znajduje się ponad 2 tys. urządzeń.
W zasadzie to jestem pod wrażeniem, że pierwsze Starlinki utracono dopiero w wyniku silnej burzy magnetycznej, a nie np. awarii rakiety Falcon 9. To potwierdza skuteczność stosowanych przez SpaceX rozwiązań
- komentuje "Z głową w gwiazdach".