Od 4 września maszerujemy z podróżnikiem Mateuszem Waligórą wzdłuż Odry. Robimy to w rocznicę zeszłorocznej katastrofy. Nad rzeką spotykamy ludzi i pytamy ich, jak zapamiętali tamte wydarzenia, jak się im żyje nad Odrą i z jakimi problemami się mierzą.
Przed Opolem rzeka ledwo płynęła między kilkoma śluzami. W tym czasie 30 km dalej rozgrywała się tragedia - służby wyławiały setki kilogramów martwych ryb z Kanału Gliwickiego, w którym wykryto wypuszczające toksyny złote algi. - Nie jest to charakterystyczny glon dla wód słodkich i śródlądowych, tylko dla słonych i przybrzeżnych. Gdyby Odra nie była zasolona, Prymnesium parvum nie miałyby w niej prawa występować - tłumaczy dr hab. Krzysztof Lejcuś z Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu, ekspert Centrum Edukacji Ekologicznej "Hydropolis".
Wysokie zasolenie rzeki pochodzi w większości z odprowadzanych do niej wód kopalnianych. - Tej soli jest w coraz więcej, bo przemysł korzysta ze złóż znajdujących się coraz głębiej pod ziemią - dodaje Lejcuś.
- Pierwsze ryby zaczęły umierać w Kanale Gliwickim o wiele wcześniej, bo trzy tygodnie temu. Był więc czas, żeby odłowić żyjące jeszcze zwierzęta i przenieść gdzie indziej. Nie mam pojęcia, dlaczego tego nie zrobiono - mówi dr hab. Bogdan Wziątek, ekspert Parlamentarnego Zespołu ds. Renaturyzacji Odry.
- Rzeka nam po prostu skisła - powiedział nam w Kosorowicach wracający z grzybów mężczyzna. - Było mało wody, mało tlenu i jeszcze te glony.
Przed Opolem ruch na Odrze był minimalny. Mijaliśmy zrzuty ścieków, nad którymi śmierdziało. Na wodzie unosiły się kołdry gnijącej materii organicznej, butelki i podpaski.
Prawie 500 lat temu spławiano tędy drewno w ogromnych ilościach. W połowie XVI wieku w jednym roku cło musiało uiścić ponad 300 promów. Później rzeką płynęło zboże czy opolski cement. Teraz jest pusto i cicho. - Nawet kilkadziesiąt lat temu coś pływało. A teraz sami widzicie. Nic. Czy wykąpałbym się w Odrze? Nigdy w życiu - powiedział starszy mężczyzna kilka kilometrów przed Opolem.
Za tym miastem rzeka powiększyła się, bo wpłynęła do niej Nysa Kłodzka. - Ciśnienie wytworzone przez Odrę i Nysę sprawia, że burze rzadko tu trafiają. Żyjemy w takim dziwnym trójkącie między rzekami. Widzimy, jak na drugim brzegu pada, a u nas sucho. Nic tu nie rośnie bez podlewania - powiedział nam Golczowicach stojący w ogródku mężczyzna. - Zresztą, dla kogo to podlewać? Wieś już nie przypomina wsi, dawniej gospodarzy było wielu, dziś ostał się jeden, który wszystko skupił. Młodzi wyjechali, wrócą pewnie na emeryturę - dodał.
Opowiedział, że Odra straszyła ich w Golczowicach w 1997 r., w trakcie powodzi tysiąclecia. - Akurat nowy wał wtedy ukończyli, krótko przed nadejściem wody, no i to nas uratowało. Woda miała osiem metrów wysokości, zabrakło dosłownie paru centymetrów, żeby wał przelała, i byłoby po nas. Zabrałoby domy i wszystko
Na drugim końcu wsi o powodzi opowiedziała nam starsza kobieta. - Dołek w lesie nas uratował. Powódź tam poszła. Ale topiły rzeki okolice, Odra tam dalej, a tutaj to Nysa topiła Mikolin i Skorogoszcz.
Dalej droga powiodła nas do Chróścić. Spotkaliśmy tam Tadeusza Taszyckiego, jednego z ostatnich plecionkarzy w regionie niegdyś słynącym z tego rzemiosła. Nazywano ich koszykarzami, a także gwarowo - "kosykourzami" albo "ploutkourzami". - W Chróścicach było 500 czynnych, zarejestrowanych i płacących podatki plecionkarzy. W sąsiednich Siołkowicach - 300. Zostało nas dwóch - powiedział Taszycki.
Na jego oczach na początku lat 90. upadały Wielkopolskie Zakłady Wikliniarskie w Nowym Tomyślu. - 500 plantatorów straciło pracę z dnia na dzień. Do tego 3000 pracowników, którzy przerabiali wiklinę i ją wyplatali. W ciągu trzech miesięcy wszystko zniknęło, ludzie trafili na bruk - opowiada.
- Co się z nimi stało?
- Wielu wyjechało za pracą do Niemiec. Zacząłem robić na swoim. 20 lat wytrwałem, zestarzałem się na tyle, że chyba dam sobie spokój, ręce mi puchną już od tego. To była ciężka praca.
Wychodzili w pole od listopada do końca kwietnia i wycinali wiklinę. - Śnieżyca, zawieje, mróz, deszcz, psa się nie wygania z budy, a my tyraliśmy, ledwo liście opadły - opowiada Taszycki.
Zebraną wiklinę sortowali według długości i wiązali w snopki. Następnie wkładali do kotła o długości trzech metrów i wysokości półtora metra. - Wchodziły dwie tony wikliny. Gotowało się ją przez osiem godzin, żeby rozmiękła. Przez te osiem godzin woda musiała nieustannie wrzeć. Dzięki temu można było korę z niej ściągnąć. Czasem schodziło nawet 12 godzin. Dziś się już tego nikomu nie chce robić, bo i po co? - mówi Taszycki.
Codzienne relacje z tej podróży można śledzić w mediach społecznościowych Mateusza Waligóry.