Lodołamacz RSV Nuyina wyruszył z Tasmanii w zeszłym tygodniu. Ostatnia odnotowana pozycja według portalu Marine Traffic pochodzi z 24 sierpnia, z Morza Tasmańskiego, wskazywała na ruch w kierunku południowym. Obecnie portal nie publikuje dokładnej pozycji statku. To jednostka badawczo-zaopatrzeniowa, wykorzystywana do wspierania działalności naukowej Australii w Antarktyce. Teraz płynie do odległej stacji Casey na Antarktydzie - przekazał Australijski Program Antarktyczny, przywoływany przez BBC.
Statek pędzi na ratunek jednemu z australijskich naukowców z "pogłębiającym się problemem medycznym" i potrzebuje specjalistycznego leczenia. Nie wiadomo, na czym ten problem polega i o kogo dokładnie chodzi, ale jak zapewniają Australijczycy, rodzina badacza ma pełną informację na ten temat, a pozostali przebywający na stacji są bezpieczni - podaje BBC.
Akcja ratunkowa ma mieć charakter pilny, aczkolwiek w tej sprawie pilność nie może być zachowana w sposób, w jaki się nam na co dzień kojarzy. Chodzi o bardzo odosobnione miejsce. Choć to główna australijska stała stacja badawcza na Antarktydzie (kraj ten prowadzi trzy takie stacje), to zimą (która właśnie tam trwa) przebywa na niej kilkanaście do 20 osób, niezbędnych do utrzymania jej funkcjonowania i badań naukowych. O tej porze roku warunki pogodowe tam panujące mogą być bardzo trudne (do tego dochodzi ciemność). Właśnie z powodu trudnych warunków ewakuacja drogą lotniczą miała nie być możliwa. Niedaleko od Casey znajduje się lodowy pas startowy, jednak by przygotować go na przyjęcie samolotu, potrzeba by było bardzo dużo czasu. Według Australijczyków ratunek drogą morską pojawi się na miejscu kilka tygodni szybciej. A i tak, zanim statek wypłynął, przez kilka tygodni był przygotowywany do misji. Na pokładzie znalazły się m.in. helikoptery.
O tym, jak wyglądają realia pracy na Antarktydzie, opowiadał nam prof. Sylwester Tułaczyk, polski glacjolog mieszkający i pracujący w Stanach Zjednoczonych, który wyjeżdżał z Amerykanami na misje badawcze na lodowy kontynent (choć jego wyprawy akurat odbywały się w miejsca oddalone od stacji badawczych):
"Lecimy na Antarktydę do głównej amerykańskiej stacji, McMurdo - to największa stacja antarktyczna, latem przebywa tam około 1000 osób. Czekamy na odpowiednią pogodę, która umożliwi samolotowi wylądowanie w miejscu docelowym, najczęściej kompletnie nieprzygotowanym, gdzie nikt wcześniej nie lądował, więc startując, musimy mieć pewność, że przynajmniej warunki pogodowe do lądowania będą dobre. Na miejscu nasze bagaże - to bywa na przykład 10 tys. kilogramów - wyrzucamy na śnieg, samolot odlatuje i jesteśmy sami. Musimy sobie zbudować bazę namiotową i przetrwać w niej przez trzy-cztery miesiące. Mamy kontakt ze stacją za pomocą telefonów satelitarnych, którymi możemy w razie potrzeby wezwać pomoc - jeśli pogoda będzie sprzyjać, pomoc przyleci za kilka godzin, w przeciwnym razie trzeba czekać nawet kilka dni" - opowiadał. Całą rozmowę można przeczytać pod TYM LINKIEM.