Czołówki środowych wydań brytyjskich gazet biły po oczach dramatyczną liczbą 100 162 osób zmarłych, którzy byli zakażeni koronawirusem. Wielka Brytania jest piątym krajem świata i pierwszym w Europie, gdzie liczba ofiar COVID-19 przekroczyła tę dramatyczną granicę.
Więcej osób zmarło tylko w Stanach Zjednoczonych (ok. 425 tys.), Brazylii (ok. 220 tys.) oraz Indiach i Meksyku (po ponad 150 tys.). Łącznie na całym świecie liczba zmarłych zakwalifikowanych jako ofiary koronawirusa przekroczyła 2,1 mln.
Wielka Brytania jest także w czołówce państw z największą liczbą zakażonych osób zmarłych w przeliczeniu na milion mieszkańców. Ta wartość dochodzi do półtora tys. zmarłych, wyższą ma tylko San Marino (acz tu chodzi łącznie o 65 zgonów), Belgia i Słowenia.
Jest mi bardzo przykro z powodu każdego straconego życia. Ciężko jest przeliczyć smutek zawarty w tych ponurych statystykach. Jako premier biorę pełną odpowiedzialność za wszystko, co zrobił rząd. Składam najgłębsze kondolencje tym, którzy stracili bliskich - ojców, matki, braci, siostry, synów, córki, babcie, dziadków
- mówił we wtorek premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson.
100 tys. "covidowych" śmierci w Wielkiej Brytanii to konkretnie liczba osób zmarłych w przeciągu 28 dni od pozytywnego wyniku testu. Z kolei na podstawie danych z aktów zgonu wynika, że ofiar COVID-19 jest blisko 108 tys.
Wielka Brytania przechodzi wyjątkowo ciężki okres, bo liczba dziennych zgonów "covidowych" jest najwyższa od wybuchu pandemii - średnia z ostatnich siedmiu dni przekracza 1,2 tys. śmierci dziennie. Więcej osób umiera teraz tylko w USA i Meksyku, a w przeliczeniu na milion mieszkańców - w Portugalii. Co więcej, główny lekarz Anglii Chris Whitty ostrzega, że dzienna liczba zgonów może jeszcze rosnąć, a spadać będzie "stosunkowo wolno".
Tylko w styczniu zmarło na Wyspach ponad 26 tys. osób zakażonych koronawirusem - czyli ponad jedna trzecia tego, co w całym 2020 r.
"Nadmiarową" liczbę śmierci - wobec prognoz nieuwzględniających pandemii - w Wielkiej Brytanii w 2020 r. (od marca 2020 r., tj. uderzenia pandemii, do końca roku) szacuje się według różnych metodologii na 80-90 tys., a obecnie może ona sięgać nawet 100-120 tys. Szacunki dotyczące blisko 99 tys. "dodatkowych" zgonów obecnie podaje Sky News, podobne wnioski płyną z publicznych danych dla samej Anglii, "Financial Times" wylicza z kolei nadmierną śmiertelność nawet na 110-120 tys.
Co ciekawe, liczba "covidowych" śmierci w Wielkiej Brytanii mniej więcej pokrywa się z ogólną liczbą nadmiarowych zgonów. Z rządowych danych wynika również, że właściwie nie ma obecnie nadmiaru "niecovidowych" śmierci - wystąpił on podczas wiosennej fali (niespełna 30 proc. nadmiaru śmierci nie było związanych z COVID-19 według danych z aktów zgonu), ale w skali całego okresu pandemii wręcz w najstarszych grupach wiekowych (75 plus) liczba osób zmarłych na COVID-19 jest wyższa niż łączna liczba "nadmiarowych" zgonów. Jest to tłumaczone tym, że najwyraźniej z powodu innych przyczyn niż koronawirus zmarło mniej osób niż prognozowano.
Poniżej szacunki dla mężczyzn i kobiet w Anglii według tamtejszej Agencji ds. Zdrowia Publicznego (Public Health England).
Dane z Wielkiej Brytanii są interesujące, gdyż znacząco różnią się od tego, co stało się w 2020 r. w Polsce. Według oficjalnych danych Ministerstwa Zdrowia w 2020 r. zmarło w Polsce ok. 28,5 tys. osób zakażonych koronawirusem. Jednocześnie jednak łączna liczba "nadmiarowych" śmierci w Polsce sięgnęła ok. 60-70 tys. To znów zależy od tego, jak nadmierną śmiertelność zdefiniujemy. W 2020 r. zmarło w Polsce niemal 480 tys. osób, o ok. 70 tys. więcej niż w 2019 r. i ok. 65 tys. więcej niż w 2018 r. - dotychczas najgorszym pod tym względem po drugiej wojnie światowej. Jednocześnie np. szacunki Polskiego Instytutu Ekonomicznego mówiły o tzw. oczekiwanej liczbie śmierci w Polsce na poziomie blisko 419 tys. ("wymiera" powojenny wyż demograficzny) i gdyby tę wartość uznać za punkt odniesienia, to nadmierna śmiertelność wyniosła ok. 60 tys.
Jakkolwiek by dodatkowych śmierci nie definiować, tych oficjalnie "niecovidowych" mieliśmy ponad drugie tyle, co "covidowych". Najgorszy pod tym względem był ostatni kwartał, gdy w Polskę uderzyła najmocniejsza fala koronawirusa. W październiku i grudniu mieliśmy o blisko 50 proc. zgonów więcej niż średnio w poprzednich kilku latach, a w listopadzie o niemal 100 proc. więcej.
Polska zakończyła 2020 r. prawdopodobnie (nie ma jeszcze pełnych danych ze wszystkich krajów) na drugim miejscu w Unii Europejskiej pod względem liczby nadmiarowych śmierci w przeliczeniu na milion mieszkańców. Ta liczba była nawet wyższa niż w Wielkiej Brytanii.
W tym kontekście słowa Borisa Johnsona o głębokich kondolencjach i pełnej odpowiedzialności za działania brytyjskiego rządu w epidemii są znamienne. Tym bardziej gdy przypomnimy sobie, że w marcu 2020 r., kiedy wybuchała pandemia, koronawirusa ignorował. Na początku kwietnia sam trafił zresztą na oddział intensywnej terapii.
W Polsce politycy Zjednoczonej Prawicy czy przedstawiciele rządu są czasami wciąż na etapie wyparcia tego, co się pod koniec roku wydarzyło (i dzieje nadal, bo dane z pierwszej połowy wskazują na śmiertelność podwyższoną o ok. 30 proc.). Dobrym przykładem jest tu minister rodziny i polityki społecznej, która kilka dni temu w radiowej Trójce przekonywała, że "trudno mówić o dodatkowych zgonach", a za gigantyczną wyrwę demograficzną w 2020 r. (ponad trzykrotnie wyższą niż w 2019 r.) - na którą w największej mierze złożyć się właśnie olbrzymi skok liczby osób zmarłych - winiła... rząd PO-PSL. Twierdziła, że wyrwy demograficznej "nie powinniśmy łączyć z pandemią koronawirusa".
Na mało delikatne słowa pozwolił sobie też kilkanaście dni temu w programie "Kawa na ławę" w TVN24 Kamil Bortniczuk z Porozumienia (i były wiceminister funduszy i polityki regionalnej). Zaznaczał wprawdzie, że niekorzystne statystyki zgonów nie mogą cieszyć i należy je dobrze przeanalizować, ale zaraz dodał, że "jak świat stary - ludzie zawsze umierają".
Niefortunne wypowiedzi ma na koncie także premier Mateusz Morawiecki. Gdy w Polsce umierało ponad 50 proc. więcej osób niż w poprzednich latach, mówił, że "dane nie kłamią, wygrywamy z epidemią". Bodaj najgłośniej o zgonach mówił, gdy twierdził, że "wiele osób zmarło" na skutek protestów kobiet. Wcześniej manipulując wyliczeniami naukowców, próbował przypisać tym wydarzeniom winę za pogarszającą się sytuację epidemiczną w Polsce.
Morawiecki nie powoływał się niestety równie chętnie na inne - tym razem prawdziwe - opinie swoich doradców, iż jedną z głównych przyczyn tak dużej eskalacji jesiennej fali koronawirusa i gigantycznej liczby zgonów były spóźnione i zbyt lekkie obostrzenia.
Zresztą przyjęcie przez rząd strategii w zasadzie wzorowanej na "modelu szwedzkim" potwierdził we wtorek prof. Andrzej Horban, główny doradca premiera ds. COVID-19. W rozmowie z "Dziennikiem Gazetą Prawną" ogłosił, że świadomą decyzją rządu było "trochę chronić, trochę pozakażać".
Dopóki chorują ludzie młodzi, dla których to zwyczajny katar, to niech chorują
- mówił prof. Horban. Jesienne dane o zakażeniach i zgonach wskazują niestety na to, że sytuacja wymknęła się spod kontroli.
Morawiecki temat zmarłych podjął przy okazji świątecznych życzeń. Nie wspominał o dramatycznych statystykach, ale zwracając się do osób, które "w ostatnich dniach, tygodniach i miesiącach stracili swoich bliskich z powodu COVID-19, a także innych chorób", prosił o przyjęcie "najgłębszych wyrazów współczucia i słów wsparcia". - To niewyobrażalna strata dla państwa rodzin, ale i wielka strata dla naszego narodu - komentował premier. Przepraszał też za "każde niezajęte miejsca w tym roku przy naszym świątecznym stole", mając jednak na myśli wprowadzone na okres świąteczno-noworoczny ograniczenia w liczebności spotkań.