W to, że Alaksandr Łukaszenka po raz kolejny (szósty!) wygra wybory prezydenckie na Białorusi, chyba nikt nie wątpił. Wygra oczywiście według oficjalnych sondaży, bo opozycjoniści, eksperci oraz wielu mieszkańców kraju nie ma wątpliwości, że nie były to uczciwe wybory, zarówno jeśli chodzi o kampanię (aresztowania kandydatów i potencjalnych kandydatów, utrudnianie spotkań z wyborcami, itp), jak i o samo głosowanie (trudności za granicą) i liczenie głosów (opozycja szczególnie krytycznie podchodzi do opcji przedterminowego głosowania, z której skorzystać miało nawet 40 proc. uprawnionych).
Według wstępnych wyników, podanych przez Centralną Komisję Wyborczą, na Łukaszenkę miało zagłosować ponad 80 proc. wyborców, a na jego główną kontrkandydatkę, Swiatłanę Cichanouską, blisko 10 proc. Tyle że tym razem Białorusini nie przyjęli "zwykłego" scenariusza ze spokojem. Po tym, jak tłumy gromadziły się na wiecach Cichanouskiej, tysiące wyszły w niedzielę wieczorem i w nocy na ulice miast, nie tylko Mińska. Z relacji z Białorusi wynika, że mieszkańcy kraju mają już dość. Że są zmęczeni ponad ćwierćwieczem władzy "ostatniego dyktatora Europy", represjami politycznymi, problemami silnie upaństwowionej gospodarki, spadającym poziomem życia i - co nie mniej ważne - rozczarowani reakcją Łukaszenki na koronawirusa. Jak do tego doszło?
Surowcowa zależność wyglądała tak: Białoruś kupowała od Rosji ropę naftową z dużym, blisko 20-procentowym rabatem, następnie przetwarzała ją i częściowo wykorzystywała w kraju, a częściowo sprzedawała dalej na Zachód, czerpiąc ze swojego położenia i rosyjskich ulg zyski. Tyle, że to już historia.
Jeszcze kilka lat temu białoruskie rafinerie za ropę z Rosji płaciły tylko połowę ceny dla reszty świata. A to nie koniec cięcia rabatu. W ubiegłym roku Rosja w konsekwencji tak zwanego manewru podatkowego zaczęła wygaszać preferencyjne zasady sprzedaży surowca dla swojego sąsiada, od 2025 roku ma on płacić już taką samą cenę, jak inni odbiorcy w regionie. Białoruskie władze szacowały, że w latach 2019-2025 będzie to kosztować kraj łącznie 10 mld dol. Z powodu braku porozumienia co do warunków nowych umów, Moskwa na początku tego roku wstrzymała część dostaw na Białoruś - od połowy do dwóch trzecich.
- To było tąpnięcie, Rosja była wtedy jedynym dostawcą dla białoruskich rafinerii, które generują przynajmniej 10 proc. białoruskiego PKB i tyle samo dochodów z eksportu - mówi Next.gazeta.pl Kamil Kłysiński, ekspert Ośrodka Studiów Wschodnich.
Wynikało to z planów Moskwy dotyczących głębszej integracji Białorusi jako państwa związkowego. - Styczniowa redukcja dostaw ropy była po prostu kolejną próbą wywarcia presji. Chodziło o przyjęcie 31 "map drogowych", które zawierały bardzo konkretne postulaty unifikacji polityki obu państw, tworzenia wspólnych organów, na przykład wspólnego systemu podatkowego.
Łukaszenka mimo tego, że był to duży cios dla gospodarki, która w styczniu wpadła w recesję głównie przez wstrzymanie tych dostaw właśnie, nie ugiął się. Nie tylko nie spełnił rosyjskich postulatów, ale też w patetycznym dla siebie stylu zapowiedział, że kraju nigdy nie odda za beczkę ropy i ogłosił uruchomienie alternatywnych dostaw surowca. Władze Białorusi widzą, że Rosja nie żartuje i że powrót do dawnego modelu dostaw ropy naftowej, bardzo ulgowego, jest praktycznie niemożliwy, możliwe są tylko drobne ustępstwa
- wyjaśnia Kłysiński.
Sąsiedzi mieli się w końcu dogadać - w lipcu w Moskwie podpisali umowę w tej sprawie, choć jej szczegóły pokazują, że było to rzeczywiście tylko drobne ustępstwo Mińska. Rosja zgodziła się - dość nieoczekiwanie zresztą - na rezygnację z tak zwanej premii naftowej dla dostawców. To około 4 dolarów od tony ropy, które dostawały rosyjskie firmy naftowe. - To nieco obniży koszt ropy dla Białorusi, ale nie zmienia ogólnego algorytmu, w ramach którego rosyjska ropa staje się dla tego kraju coraz droższa - podkreśla Kamil Kłysiński.
Zresztą z popytem ostatnio i tak był problem, do czego przyczyniła się też pandemia koronawirusa, odbiorcy białoruskiego naftowego eksportu mają do zwalczenia kryzys u siebie. Do tego dochodzą niskie ceny surowca. Bank Światowy w raporcie z kwietnia podkreślał, że to sprawi, że przychody z handlu zagranicznego znacznie się zmniejszą.
Ropa to nie jedyny problem Białorusi. Bank Światowy podkreśla też wagę opóźniania podpisywania długoterminowych międzynarodowych umów na dostawy nawozów potasowych. Eksport stanowi około 50 proc. PKB Białorusi, więc spadek popytu na białoruskie towary gospodarka mocno odczuje, nawet jeśli przywódca kraju koronawirusa ignoruje. Białoruś jest też potężnie zadłużona, a to zadłużenie, powiązane, jak zauważa Bank Światowy, z budową elektrowni jądrowej pod Ostrowcem, "będzie wywierać dalszą presję na finanse publiczne" (Rosja niedawno zgodziła się złagodzić nieco warunki kredytowe na atomową inwestycję).
Gospodarka Białorusi przez około dekadę, w latach 2003-2013, się rozwijała. Do tego doszło wyraźne zmniejszenie wskaźnika gospodarstw domowych poniżej granicy ubóstwa i zwiększenie dochodów najbiedniejszych. Ale to był rozwój z jednej strony na kredyt, a z drugiej oparty na subsydiowaniu przez Rosję. I tempo tego wzrostu w ostatnich latach było dość niskie (w okolicach 1 proc.), a teraz w kraj uderzyła recesja.
"Niestety, czynniki, które umożliwiły sukces Białorusi w przeszłości, nie są już obecne" - pisze Bank Światowy i podkreśla, że państwu coraz trudniej jest pokrywać dziurę z zagranicznych pożyczek (dług zagraniczny to około 18 mld dol, a koszt jego obsługi rośnie) i źródeł wzrostu poziomu życia ludności Łukaszenka musi szukać gdzie indziej.
- Ludziom żyje się gorzej - potwierdza Kamil Kłysiński i jako przykład podaje obiecywany lata temu przez prezydenta wzrost średniego wynagrodzenia do 500 dolarów. Tyle że wskaźnik ten jest na tym poziomie od 2010 roku, a w tym czasie ceny konsumpcyjne wzrosły. To, jak zauważyła niedawno Agencja Reutera, stało się już na Białorusi tematem internetowych memów.
Wielu ludzi nie zarabia nawet tej kwoty, pensje na prowincji to często mniej niż 300 dolarów. Ludzie próbują sobie jakoś poradzić, między innymi uprawiając własne warzywa w bardzo popularnych na Białorusi ogródkach działkowych, zarabiają na czarno, dużo z nich wyjeżdżało do pracy do Rosji, w mniejszym stopniu do Polski. Pandemia pogłębiła trudną sytuację Białorusinów, część z nich musiała wrócić do kraju, w związku z utratą miejsc pracy albo jej chwilowym zawieszeniem, i teraz nie mają stałego dochodu. To zwiększyło frustrację
- zauważa ekspert OSW. Podkreśla przy tym, że nie jest to społeczeństwo tak rozwarstwione, jak rosyjskie. - Białorusini nie lubią chwalić się nadmiernie bogactwem, nie ma tam kultu statusu materialnego, także władze przez wiele lat nie przyzwalały na to, by osoby prowadzące działalność biznesową afiszowały się ze swoim majątkiem. Jednak w ostatnich latach to rozwarstwienie wzrosło. W dużych miastach pojawiają się pracownicy, na przykład specjaliści z branży IT, którzy zarabiają w przeliczeniu na złotówki nawet 8-9 tysięcy - mówi.
Takim symbolem rosnących nierówności społecznych może być park technologiczny, otwarty w Mińsku w 2005 roku, oferujący m.in. zwolnienia podatkowe. To tam działają firmy, które stworzyły bardzo popularną grę World of Tanks czy aplikację komunikacyjną Viber. Ale to też wyjątek na tle kraju, w którym działają przede wszystkim państwowe przedsiębiorstwa, często nierentowne. Łukaszenka przed wyborami obiecał podwojenie pensji w ciągu pięciu lat, ale tego typu zapowiedzi straciły już najwyraźniej swoją siłę. I w końcu w protestach biorą udział nie tylko najbiedniejsi.
Przeciwko Łukaszence na obecnym etapie mogą być zarówno przedstawiciele grupy ubogiej, która wini go za to, że zarobki są cały czas niskie, a ceny rosną, jak i mieszkańcy dużych miast, którym ten reżim już nie odpowiada estetycznie i ideologicznie. Motywacje mogą być różne, ale efekt zbiorczy jest ten sam: ludzie Łukaszenki już w znacznej większości po prostu nie chcą
- mówi Kamil Kłysiński.
Alaksandr Łukaszenka utrzymuje model gospodarczy, w którym wiele zostało z poprzedniego systemu, z czasów sowieckich. Około 70 proc. gospodarki opiera się na państwowym zarządzaniu, zatrudniając podobny odsetek siły roboczej kraju. To gospodarka państwowych firm, które utrzymują się w części dzięki rządowemu wsparciu finansowemu, o które będzie coraz trudniej.
- Wciąż ponad 60 proc. PKB generowane jest w firmach państwowych, w wielkich zakładach przemysłowych, zależnych albo od dostaw rosyjskiej ropy, albo rosyjskiego gazu. Z przyczyn politycznych Białoruś płaci już teraz całkiem sporo także za gaz, to jest już poziom średniej europejskiej albo nawet powyżej tej średniej - zauważa ekspert OSW. Jego zdaniem, przeobrażenie gospodarki mogłoby się udać, bo Białorusini to bardzo pracowity, przedsiębiorczy naród. Problemem jest władza, która systemowych reform się boi i ogranicza je do wąskich obszarów, jak wspomniany sektor IT.
- Dopóki nie będzie to gospodarka zreformowana, rynkowa chociaż w części, nie przestanie być zależna od eksportu kilku zaledwie produktów, przy słabym popycie wewnętrznym, bo władze nie pozwalają rozwijać się małym i średnim przedsiębiorstwom, to będzie to gospodarka niewydolna. Potrzebne są reformy, zapewne przy wsparciu międzynarodowym - mówi Kłysiński.
Pozostaje jeszcze bardzo ważny element tej układanki: Rosja, z którą Łukaszenka w ostatnim czasie często wchodził w spory - tak, jak w przypadku zatrzymania członków paramilitarnej grupy, tzw. wagnerowców, tuż przed wyborami. W zupełną niełaskę Moskwy "ostatni dyktator Europy" jednak jak na razie nie popada.
Tam, gdzie reformy obniżałyby koszty funkcjonowania białoruskiej gospodarki, Rosja mogłaby być nimi zainteresowana - z racji oszczędności. Tylko że z drugiej strony Moskwa może się obawiać, że to uniezależni Białoruś, za bardzo ją wzmocni gospodarczo, także pewnie wyważa swoje interesy. Ale przede wszystkim głównym wrogiem reform jest Łukaszenka, który, jak każdy autorytarny przywódca, będzie patrzył niechętnie na wszystkie systemowe zmiany, które mogłyby osłabić jego pozycję w państwie
- podsumowuje Kamil Kłysiński.