Wielka Brytania wprawdzie formalnie wystąpiła z Unii Europejskiej, ale jak dotąd faktycznie jest z nią wciąż związana. Do końca tego roku pozostaje częścią jednolitego rynku i unii celnej. W tym czasie Londyn i Bruksela muszą porozumieć się co do kształtu przyszłych relacji handlowych. Tak naprawdę powinny to zrobić znacznie wcześniej niż 31 grudnia, bo wypracowaną na podstawie tych rozmów umowę handlową trzeba będzie jeszcze ratyfikować.
Pandemia koronawirusa skomplikowała mocno negocjacje, o których i tak z góry było wiadomo, że nie będą łatwe. W końcu umowy handlowe ustala się nawet latami, tymczasem tu było na to zaledwie 11 miesięcy. W ostatnich tygodniach temat przyspieszył. Ujawniły się też główne punkty sporne. Jednym z nich, i to jednym z głównych, jest kwestia rybołówstwa.
To ciekawe o tyle, że sektor rybołówstwa, choć z pewnością bardzo ważny dla bezpośrednio z niego się utrzymujących ludzi, jest znikomą częścią brytyjskiej gospodarki - to zaledwie 0,1 proc. PKB. Z szacunków przedstawianych przez Izbę Gmin wynika, rybołówstwo zatrudnia około 24 tysiące osób - w całej gospodarce to 33 miliony. Jak zauważało parę lat temu BBC, to zatrudnienie nie rozkłada się na kraj równomiernie, w związku z czym, są nadmorskie społeczności, które są od połowów silnie uzależnione. Poza tym przemysł związany z rybołówstwem odegrał swoją rolę w kampanii przed referendum brexitowym, odwoływał się do niego Nigel Farage, jeden z czołowych probrexitowców w Wielkiej Brytanii. W marcu 2018 roku Farage wyrzucił nawet w proteście martwe ryby do Tamizy.
Jest to też kwestia silnego lobby, szczególnie w Szkocji, a także tradycji, historii i dumy (Wielka Brytania wszak niegdyś rządziła na morzach). Co ciekawe, większość ryb, które zjadają, Brytyjczycy i tak importują.
Po drugiej stronie swoją linię rysuje Francja. Prezydent Emmanuel Macron chciałby utrzymania status quo - czyli takie dostępu łodzi rybackich do brytyjskich łowisk, jaki jest możliwy teraz - tak w każdym razie donosi Bloomberg. Strefa ekonomiczna państwa rozciąga się do 200 mil morskich od jego brzegu, a w ostatnich latach nawet połowa ryb poławianych w brytyjskiej strefie, była poławiana przez inne unijne państwa. Stronę Paryża trzymają oficjalnie inne europejskie stolice, taki jednolity front ma pomóc w wynegocjowaniu większych ustępstw od Londynu. Tyle że, jak pisze Bloomberg, niektórzy unijni dyplomaci wysokiego szczebla obawiają się, że upór Macrona może doprowadzić do załamania rozmów.
Unijny szczyt w sprawie brexitu odbędzie się za tydzień, 15-16 października. Boris Johnson zapowiadał wcześniej, że jeśli do tego czasu porozumienia w sprawie umowy handlowej nie będzie, odstąpi od negocjacji. Trudno traktować te groźby do końca poważnie, ale czas rzeczywiście kurczy się błyskawicznie. Agencja Reutera donosi, że brukselscy dyplomaci już szykują się na opóźnienia i przedłużenie rozmów do połowy listopada. Jeśli Londyn i Bruksela nie dogadają się, od 1 stycznia 2021 roku Wielka Brytania opuści UE także faktycznie, tyle że bez umowy i będzie to tak zwany twardy brexit. Wrócą zasady Światowej Organizacji Handlu, czyli przede wszystkim cła. To może oznaczać ogromne straty dla wielu przedsiębiorstw po obu stronach kanału La Manche i chaos na granicach.